suszone kwiaty — lecz poję się niemi i do woli upiększam je nabytem przez czas pojęciem o pięknie i szlachetności. W prawdzie ich, w realnem ich przeżyciu nie było ani śladu, ani części tego czaru, w jaki przystroić je można, patrząc na nie z oddalenia. A skoro się ma dość siły, aby skupić się, aby oderwać się na chwilę od teraźniejszości, przeżywać można te sane rozkoszne wrażenia po lysiąc razy z tem jeszcze przeświadczeniem, iż pozostały dla nas i są naszą wyłączną własnością.
Helena nie zaprzeczyła.
Siedząc na swem zwykłem miejscu, w tej niszy dziwacznej, którą krzesło poza nią tworzyło, słuchała teraz słów Weryhy tak, jak spragniony podróżny pije wodę z przeczystego źródła, tak jak chory ciężko i śmiertelną zdjęty trwogą, słucha głosu lekarza, dolatującego do niego z po za ciemnej kotary. Słuchała i czując wielką ulgę w zastosowaniu się do jego rad — już ślepo pragnęła słuchać jego wyrazów i odgadywać ducha jego myśli.
I długie, napozór monotonne a przecież pełne pożytku dla jej duszy i serca rozpoczęły się rozmowy pomiędzy nimi dwojgiem w rozkosznej ciszy czarownej jesieni, pozwalającej im uwielbiać złotawe blaski słońca zachodzącego powoli i w triumfie swej piękności. Na te tęcze drżące w kwiatach szkieł weneckich czekali oboje, jak na zjawisko i gdy wreszcie zadrgały mleczne róże i tulipany szafirem, ametystami i rubinową barwą — oczy ich rozjaśniały się i biegły do tych tęczowych czarów, a potem, pełne jeszcze blasku i barw, spotykały się wolne od namiętnych wzruszeń, a wyrażające coraz większe, coraz silniejsze przywiązanie.
Szczególniej wzrok Heleny biegł z całą ufnością ku źrenicom Weryhy i smutny, lecz coraz szlachetniej smutny, zdawał się błagać o tę opiekę, o tę siłę, którą w nich czerpał.
W oczach Weryhy zaś była cała szczera, najszczersza chęć dania ze swej głębi duchowej wszystkiego, co dać mógł w formie przystępnej, podatnej, aby tę smutną kobietę ocalić, wyrwać ze śmiertelnej toni szpetnej rozpaczy i przywieść ją powoli, spokojnie, na piedestał szlachetnego i pełnego rezygnacji cierpienia.