Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/243

Ta strona została skorygowana.



XXXIX.

Była to pora chryzantemów i Helena, przywoławszy swego ogrodnika, kazała mu dostarczyć sobie tych dziwnych, fatalnych i tak smutnych pomimo roztargnionego wyglądu kwiatów.
One jedne godziły się złotą lub ciemno-brunatną barwą z umeblowaniem mieszkania i nie odbijały żywością istot żyjących od martwych okazów architektonicznych roślin, zaklętych w meble i sprzęty.
Całe pęki chryzantemów wykwitały teraz z delikatnych, długich kielichów szklanych, porozstawianych na stolikach i etażerkach. Prześliczna, srebrna żardinierka, przedstawiająca dwa nixy odwrócone do siebie plecami, a złączone kaskadą włosów, napełniona była cieniowanym klombem żółtych chryzantemów, rozsypujących się niedbale po za krawędzie srebra.
Była to jesień — lecz jesień piękna i jakby nakreślona mistrzowską ręką jakiegoś japońskiego Baileia. Brakowało tylko drobnych i delikatnych ptaszków, które ten mistrz potrafił z takim wdziękiem rozrzucać pośród gałązek kwiecia. Ręce Heleny z lubością nurzały się w chłodnych listeczkach chryzantemów i było to dla niej miłą i rozkoszną pieszczotą.
Początkowo kwiaty te przypominały jej owe żółte, nicejskie róże, któremi na Lido Hawrat zarzucił jej chatkę — i porównanie to zabolało ją strasznie. Lecz łagodny wpływ słów Weryhy wziął górę. Pierwszą wiązankę chryzantemów niepewna i wahająca nie śmiała włożyć do wazonu, w którym kiedyś stały purpurowe, luzernskie róże Hawrata.
Nagle jakaś dziwna myśl przeszła jej przez głowę. Wszak on był tam, gdzieś wśród miasta, którego słabe echo czasem dolatywało po za story jej okien, story silnie przysłonięte i słońcem oblane. I powoli, ze smutnym uśmiechem Helena podeszła do jednego z okien, uchyliła storę i pierwszą wiązankę chryzantemów, białych, śnieżnych prawie, wdzięcznym ruchem rzuciła za okno.