Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/246

Ta strona została skorygowana.

powracaj do niego z całą ufnością. — Niech on będzie zaczątkiem perłowego sznura, który wzrastać będzie eodzień wspanialszym i cenniejszym klejnotem...
Zmrok zapadał powoli, owijając ich obie postacie szarawą, o liljowym odcieniu mgłą. Zółte chryzantemy w kryształowych kielichach jaśniały tylko, jak złote gwiazdy, przedzierające się przez chmurę. — Srebrne nixy żardinierki bielały znów wśród powodzi ciemno-brunatnych kwiatów, które miały pozór zgaszonych i wystygłych słońc.
Helena siedziała spokojna i ufna po raz pierwszy w możliwą trwałość tego spokoju. Zdawało się jej, że ktoś dobroczynną ręką nakreślił przed nią ścieżkę i że ta ścieżka wyprowadzi ją nietylko z dusznych wąwozów, wśród których przebywała, lecz da jej możność wydostania się na zieloną, pełną powietrza i przestrzeni łąkę, wśród której odetchnie pełną piersią, a serce jej dozna ulgi rzeczywistej i zupełnej
I po raz pierwszy od chwili owej tragicznej, lucernskiej katastrofy — Helena odczuła w głębi swej piersi coś nakształt dobroczynnego dla niej rozrzewnienia, które kojąco zaczęło rozlewać w jej duszy — niezwykłą błogość i ukojenie. — Przymknęła oczy i siedziała tak cicha, jakby zasypiając powoli w letniej, wonnej kąpieli, przepojonej zapachem róż i tuberozy.
Nagle na wyciągniętej wzdłuż ramienia krzesła ręce, poczuła delikatny pocałunek. Nie otworzyła oczu.
Pocałunek ten przypomniał jej uczucie, jakiego doznawała, gdy chłodne, a delikatne płatki chryzantemów dotykały jej rąk. I siedząc tak półsenna, nie wiedziała, rozróżnić nie mogła, czy to były usta Weryhy, czy którykolwiek chryzantem nagle na jej rękę upadł.
Gdy po chwili podniosła senne powieki i spojrzała dokoła — była samą.
Weryhy nie było w salonie.
Cichy skrzyp zamykających się wchodowych drzwi doleciał jej uszów.
I była mu wdzięczną za to, że pozostawił ją pod urokiem tego pocałunku, była mu wdzięczną za łagodny ton jego głosu, który do tej chwili drżał w powietrzu, była mu wdzięczną za to, że wziął na swe ręce jej zbolałą, moralną istotę i kołysał ją, wprowadzając w stan pewnej błogości, choć błogość ta wypływała z cierpienia.
I w tej chwili zdawało się Helenie, że zaczyna już wysnuwać ze swego nieszczęścia jakąś dozę rozkoszy. Było to jeszcze niejasne przeświadczenie, ale przewijało się przed nią jak srebrna nitka pośród mgieł i mroków.
Delikatna, pajęcza, srebrna nić!