Porwała się z fotelu. Zdawało się jej, że ją ktoś wiąże, że jej zamyka otwarte drzwi celi, z której śmierć męża ją wydobyła.
— Nie... nigdy! — krzyknęła prawie głośno.
Spojrzała w lustro. Krótkie dość włosy o dziwnym, szarawym połysku spadały jej na ramiona. Zebrała je i spięła na wierzchu głowy w kształtny, duży węzeł. Poczem obcisnęła dokoła siebie cienki peniuar i uważnie z pod brwi ściągniętych zaczęła się sobie przypatrywać.
Była ładna.
Miała w sobie to, co mają w sobie kobiety ładne, a czego nie mają kobiety piękne.
Miała — czar.
W czem? Czy w ustach, czy w uśmiechu, czy w spojrzeniu, czy w pewnem charakterystycznem wyciągnieniu szyi — nie wiadomo. Ale czar ten był tak wielki, że ona sama mu ulegała, gdy zapatrzyła się na siebie w zwierciedle.
Rysy jej twarzy były przecież regularne, owal twarzy bez zarzutu, podbródek prawie przypominał greckie zarysy, a mimo to nikt nie odnosił wrażenia, że Helena jest piękną. Helena była ładną.
Ładne w niej było wszystko.
I wzrost, i linje, i spadek trochę gwałtowny ramion, i kark cokolwiek pochylony, a delikatny, i uszy małe, a tak cieniutkie, że aż od krwi różowe. Linia krzyża była gwałtownie wpadnięta w stanie tak, że gdy Helena obciskała peniuar, zdawało się, iż ciągle jest ściśnięta gorsem. Biodra miała lekko rozwinięte i dziewicze — nogi długie, smukłe, jak u pazia, stopy małe, ładne i inteligentne.
Ręce tylko trochę były duże, ale białe i ostro zakończone, bardzo ładnie i dystyngowanie połączone z ramieniem. Ciało białe, dziwnie białe na tak ciemną szatynkę, iż zdawała się wieczorem prawie brunetką, miało dziwną właściwość.
Helena pachniała cała, jakby ziołami leśnemi. Należała do tej niewielkiej ilości kobiet, które są kwiatami żywemi. Pachniała, jak wielki bukiet leśnych kwiatów i ziół. Ani Cherry Bloosom, ani Ambra nie zdołały zniszczyć tego zapachu, który tryumfalnie przedzierał się przez wszystko. I ten zapach, który całemi smugami biegł za nią, był także ładny i był także jej powabem i wdziękiem. Przytem Helena umiała chodzić, umiała siedzieć, umiała wstać tak, że linje jej ciała były zawsze harmonijne i niezłamane.
Gdy rękę wyciągnęła, gdy zasłuchana przechyliła głowę, zdawała się być rzeźbą lub jakąś postacią ubiegłą z wielkiego, modnego afisza. Było to w niej bezwiedne i od dziecka wrodzone. Mówiono o niej, że zawsze „pozuje“.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/25
Ta strona została skorygowana.