— Uwielbiaj ją tylko, jak piękny kwiat, patrz na nią, słuchaj nie długo. Niech pozostawi ci na cały dzień wrażenie porannej jutrzenki.
— To chętnie, to mogę!
Od tej chwili Lala nie jadała więcej obiadu u Heleny. Odchodziła w południe i stosunki ich się naprawiły. Wizyty dziecka pozostawiały rzeczywiście Helenie wrażenie jasności niezwykłej i drogiej.
W tym czasie, zupełnie nagle i niespodziewanie nadeszła na Helenę chwila owej śmiertelnej trwogi, którą po raz ostatni doznała w gondoli na lagunach. Porwało ją to podczas bytności Weryhy, właśnie wtedy, gdy oboje zajęci byli pomieszczeniem dekoracyjnego „panneau“ pędzla Paula Ranson’a.
Na blado zielonem tle — kobieta o żółtej barwie ciała podnosi ku górze amforę, z której wydobywa się w spiralnych skrętach dym. — Na zielonawem tle tapet obraz ten, oprawny w szare, wąskie ramy, wybornie sharmonizował się z całem otoczeniem.
Weryho pomieścił go sam na ścianie i stał jeszcze z młotkiem w ręku na krześle, gdy spojrzawszy na Helenę, przeraził się straszną zmianą, jaka zaszła w jej twarzy.
Trupio blada — z opadniętą szczęką — z oczyma wpatrzonemi w przestrzeń, stała koło ściany tragiczna i dziwnie przerażająca.
Coś groźnego było dokoła niej. Coś, co wyodrębniało ją w tej chwili z pośród żyjących.
Weryho poskoczył ku niej — chciał porwać ją za rękę, lecz przeraził się i zaniechał zamiaru. Dawniej widział ją czasem omdlewającą i strwożoną, lecz tak strasznie zmienionej, tak pełnej grozy nie widział jeszcze nigdy. Sądził, że upadnie i w pomieszaniu podsunął jej krzesło, a potem zaczął szukać wody.
Ona tymczasem doświadczyła tego samego, co w poprzednich atakach, lecz była w tem różnica, którą mimo stanu swej bezświadomości odczuła.
Pod stropem nieba, to coś, co się od niej odłączało, co wydzierało się z niej samej, odpływało wolno i swobodnie w przestrzeń, potem skupiało się niejako w pewną formę i oto znajdowała się ona naprzeciw samej siebie, jedna lekka i swobodna prawie, gdyby nie pewna moc, łącząca ją subtelnie z ciałem, a ta druga wyczerpana, strwożona, z kroplami potu na pobladłem czole. Lecz tu, w zacieśnionej przestrzeni pokoju, to coś subtelne i dziwne, co oddzielało się od niej, zdawało się cierpieć także, obijać niejako boleśnie o kraty i stąd Helena doznała tym razem podwójnego i niewysłowionego cierpienia.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/252
Ta strona została skorygowana.