Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/253

Ta strona została skorygowana.

Z nadzwyczajną nadczułością przyjmowała w takiej chwili każdy ruch, każdy szelest dokoła siebie. Przyjmowała te wrażenia podwójnie. Szybkie, bezładne poruszenia Weryhy sprawiały jej ból. Chciała, aby zbliżył się do niej — porwał ją za ręce jak „tamten“ — i dopomógł jej, aby stała się znów jedną, każąc jej mieć wolę, mieć siłę, mieć chęć.
Bo mimo wszystko chciała jeszcze żyć, a ten moment, który przywołała tak chętnie w pierwszych dniach po doznanej katastrofie — ten moment, mogący ją uwolnić od życia — był dla niej teraz zbytecznym i strasznym. Czepiała się jeszcze życia, sądziła je możliwem w tem otoczeniu, jakie sobie stworzyła.
Jakiś nieokreślony, chrypliwy jęk wydarł się z jej piersi. W ten sposób chciała przyzwać do siebie Weryhę, aby w jego oczach, jak w oczach Hawrata, zaczerpnąć siły i mocy życia. Lecz gdy spotkała zmęczone i senne oczy Weryhy, zrozumiała, iż tu nie ma dla niej ratunku. Przestrach jej wzmógł się, zdawało się jej, że kona. Rozpaczliwie wbiła paznogcie w ścianę i przyzywać poczęła ulatującą część swej istoty, konieczną widocznie do życia. — Oddech jej był ciężki, krople potu spływały wzdłuż policzków. Lecz zwyciężała. Powoli wracała do siebie pełnej, całej — i wyczerpana osunęła się na krzesło.
Przed nią stał Weryho blady i zmieszany. W ręku trzymał szklankę wody.
— Co mogę dla ciebie uczynić? — zapytał — chciałabym ci dopomódz.
Spojrzała na niego z najwyższą boleścią i przerażeniem nad tem, co odkryła w tej chwili.
— Ty dla mnie nic uczynić nie możesz! — odpowiedziała zmienionym głosem.