To nie była poza — to była świadomość tego, co piękne, a co brzydkie. Unikała linji brzydkich, tak jak unikała kolorów, słów, tonów niedobranych. Cierpieć nie mogła swego apartamentu. Czuła, iż to, co w nim było, gromadzili ludzie, którzy byli brzydcy, jedli brzydko, mówili brzydko, wykonywali brzydkie giesta. Ona — chciałaby mieszkać w pałacu, o tak czystych, białych kolumnach, że oślepiałyby wzrok, patrzący na ten las płynący ku górze. Krzesła winny być niskie z marmuru, drzewa różanego i wykładane w mistyczne gałęzie perłową masą. W środku komnaty, z kląbu róż, wytryska fontanna. Pomiędzy kolumnami w błękitnawem oświetleniu snują się biało udrapowane służebne. Ona — siedzi cicho i marzy. O czem? O tem, czego nie zna, o miłości — i wtedy, wtedy miłość wydaje się jej błękitem, ciszą, spokojem nawet bez szelestu skrzydeł gołębi Afrodyty...
Oto świątynia jej serca. Tę miłość mógłby jej dać Weryho. Lecz równocześnie coś targa się w głębi jej istoty. Nie! Nie! Zęby mimowoli przygryzają wargi. Mała kropla krwi na nich wytryska. Przed oczyma zamiast białej kolumnady błękitnego pałacu mieni się cała kaskada barw płomiennych, splątanych, tęczowych. Coś nieznanego szarpie nią całą z nieopisanym niepokojem. Pragnie, pożąda — w odzyskanej swobodzie rwie się do nieznanego. Marzyć cicho — bezpiecznie... nie!... Już lepiej niech ją pochwyci hydra nerwowego strachu, ale w zamian niech pozna ból! Niech pozna szał! Wyciągnęła w próżnię ręce gwałtownym, szybkim ruchem. W lustrze miała pozór białej brzozy, rozwiewającej na wiatr wiosenny swe gałęzie. Po za nią płonęły świece zapalone w trójramiennym świeczniku, tworząc mistyczny trójkąt gwiazd, z wpół przymkniętego okna płynął lekki wiatr i płomienie świec kołysał.
Z ramion Heleny usunięty peniuar odkrywał ją. Ona — oczy lekko przymknęła i wpatrywała się w lustro, w białą wizyę siebie samej, która zdawała się jej oddalać coraz dalej, niknąć, to znów występować w otoczeniu trzech drgających w przestrzeni świateł.
— Kto ona? — przemknęło jej w tej chwili przez myśl — kto ona, taka biała — taka inna, taka rwąca się gdzieś daleko — rozkołysana, rozciekawiona... Kto ona?
Czuła, że lada chwila ogarnie ją lęk, trwoga przed nią samą. Ta druga, biała i nieznana, w otchłani lustrzanej wydała się jej wrogiem, nieprzyjaciółką, widmem, nieszczęściem jej życia. Ona ciągnęła ją ku sobie temi rozwianemi w przestrzeni rękoma, tą jakąś wolą i chęcią, która płynęła całą falą z jej piersi, z jej ust rozchylonych, z jej oczu, przysłoniętych rzęsą. I Helena zaczęła z trwogą wzrastającą wpatrywać się w tę mistyczną postać nieruchomą i straszną. Chciała zawołać — zostaw mnie! daj mi spokój! nie wlecz
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/26
Ta strona została skorygowana.