Od tej chwili postać Hawrata ogarnęła całą jej istotę. Odpędzona siłą woli przez ten czas, powróciła straszna i nieubłagana, pastwiąc się prawie nad znękaną duszą Heleny.
Ona już nie broniła się przed tą wizją — owszem, z dzikiem jakiemś okrucieństwem rozrywała świeżo zabliźnione rany swego serca — jakby mścić się chciała nad sobą samą za tę iluzję spokoju, w którym istnieć chciała.
— Będziesz myśleć o nim! Musisz myśleć o nim... To twoje przeznaczenie — mówiła do pobladłej, tragicznej postaci, którą dostrzegła w lustrze.
I nagle zbudziło się w niej szalone pragnienie. Oto Helena zapragnęła zobaczyć znów Hawrata.
— Widzieć go! Widzieć muszę choć na chwilę!...
Wydało się jej to rzeczą zupełnie naturalną.
Był tu, w tem samem mieście, tak łatwo mogła go odnaleść. Czuła to, że instynkt ją zaprowadzi.
Moc duchowa, jaką miał nad nią, ta potęga, która ją wlokła za nim po wybrzeżu morskiem w Lido, odżyła i rozpostarła nad nią panowanie swoje.
Nieujarzmiona, nieokiełzana siłą woli, rozkochana istota Heleny szalała teraz w bezbrzeżnej tęsknocie.
„Muszę go widzieć“ — stało się dla niej prawem, przykazaniem.
Jak ptak oślepły na uwięzi, ciągniony za łańcuch, tak ona wyszła teraz z domu na ulicę miasta, które kryło w swej głębi Karola.
Szła z głową podniesioną, wpatrzona przed siebie, z nerwami tak strasznie napiętemi, iż nie czuła nawet ich drgania. Egzaltacja jej rosła z każdym krokiem. Coś popychało ją i kierowało jej krokami. Żelazna dłoń chwyciła ją za kark i popychała naprzód.
Była znów straszna, postarzała, twarz jej pokryła mgła popiołu. Kosmyki włosów bezładnie spływały jej na oczy i policzki. Ona szła ciągle, usuwając sztywną ręką tych, którzy tamowali jej drogę.
Ten i ów obejrzał się za tą dziwną, szaro odzianą postacią, która zdawała się raczej sunąć, a nie iść po ziemi.
Wyraz jej oczu był nieokreślony. Przeważał w nich dziwny stan nieruchomości, wpatrzenia się w jakiś tylko dla nich dościgły przedmiot.
Muszę go znaleść — oto były jedyne słowa, około których krążyła jej wola i myśli.