Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/264

Ta strona została skorygowana.



XLIII.

Korzystając z wejścia kilku naraz osób, Helena wsunęła się do sali sądowej.
Gdy weszła w ścieżkę, rozgraniczącą dwa rzędy ławek, natłoczoną publicznością zaczęła torować sobie drogę z tą śmiałością i pewnością siebie, z jaką weszła do gmachu sądu krajowego przy ulicy Batorego.
Nie była tu nigdy, a przecież szła pewno i śmiało.
Ten stan wpół przytomny nie opuszczał jej ani na chwilę. Tajemnicza siła gnała ją wśród ulic i przygnała ją tutaj.
W życiu wystarczy coś chcieć całą duszą, całą siłą, całą potęgą swej istoty, to aby się stało. To jest wielka tajemnica tych, którym się wszystko spełnia. Oni mają siłę chcieć.
I oto dlaczego Helena znalazła się w sali sądowej, a w tej sali sądzono właśnie zbrodniarza, mordercę, a obronę tego zbrodniarza wygłaszał w tej chwili... Hawrat.
Cisza panowała w sali natłoczonej po brzegi, cisza przeogromna.
Głos Hawrata rozlegał się jak dzwon, a każde słowo padało jak dobroczynna kropla deszczu w czasie posuchy.
Przysięgli w ławach swoich, wpatrzeni w twarz i gęsta obrońcy, mieli pozory stworzeń, w których budzi się pewien zmysł krytyczny.
Na ławie oskarżonych, naprzeciw trybunału, siedział ów zbrodniarz w szarej płóciennej odzieży. Lękliwe oczy tropionego zwierza utkwił w krzyż, stojący na stole pokrytym zielonem suknem. Tak blisko niego, że dotykał prawie niespokojnemi rękoma, leżała skrwawiona odzież zamordowanej dziewczyny, jej szkaplerz i małe, blaszane pudełeczko, w którem znaleziono parę centów.
Niepewne światło chmurnego, jesiennego dnia padało na tę grupę — człowieka i niemych świadków jego zagadkowej zbrodni.
Spiczasta czapka Fedka sterczała prawie tragicznie w samotnej pustce, którą dokoła niego zostawiono.