Coś w głębi Heleny nurtuje, lecz co? Sformułować tego nie potrafi. Och! gdyby pogarda, nienawiść — byłaby ocalona... Siłą przepycha się do pierwszego rzędu. Chce lepiej go widzieć, chce słyszeć wszystko, poić się tą dwoistością człowieka społecznego i człowieka jednostki. Poddaje się tej torturze jak chory, który zbyt długo cierpiał i który odczuwa dziką rozkosz na widok lancetu.
Mów, mów jeszcze, myśli z rozpaczliwą ironią, kłam! Udawaj!... Może choć w ten sposób zdołasz mi wynagrodzić krzywdę, jaką mi uczyniłeś.
Wpatruje się w twarz Hawrata, wsłuchuje się w jego głos.
Tak, kłamie on — myśli z całą siłą, tak, kłamie on, i tak zdrowo, tak dobrze wygląda — podczas kiedy ja...
Nagle nastąpiła cisza. Silnym, pełnym potęgi i porywającym zwrotem zakończył Hawrat swą mowę. Rozwinął skrzydła jak orzeł i zaszumiał niemi. Wszyscy są wyczerpani. Ten człowiek przygnębia dusze ludzkie, wlokąc je zbyt bezwzględnie po drogach swojej duszy. Przewodniczący zapowiada półgodzinną pauzę.
I oto w mgnieniu oka sala pustoszeje. Hawrat znika w drzwiach prowadzących na kurytarze. Fedko siedzi na ławce, a ku niemu kilka kroków podchodzi ojciec i przedzielony strażnikami w fioletowych kołnierzach staje i wpatrując się łzawemi oczyma w twarz syna, powtarza znów:
— Fedko, szczo ty zrobyw...
Helena nagle przytomnieje. Razem z Hawratem znika jej nerwowe podniecenie. Teraz doznane wrażenia cisną się do niej z szaloną szybkością. Nie jest w stanie zdać sobie z nich sprawy. To wie jedno, że Hawrat uczynił na niej wrażenie wręcz odmienne od tego, jakiego się spodziewała. Lękała się bólu strasznego, rwania się ku niemu całej swej istoty — tymczasem coś odpychającego wyradza się powoli.
To jedno wie napewno. Chce odejść, ale nie ma siły. Musi pozostać, bo coś ją spętało do tego miejsca, w którem on przebywa.
— Czyżby nawet nienawistny był mi do życia konieczny? — myśli z wzrastającą trwogą.