— Czem jestem w jego wspomnieniu? — była to myśl następna — czem?
Jęknęła cicho i z wysiłkiem zwlekła się z szezląga. Czuła, że znów zapada w to odrętwienie, w ten stan półsenny, który przejmował ją odrazą i trwogą. Niedołęstwo — brak sił nawet do cierpienia — lepiej znosić ból, niż leżeć tak nakształt kamiennej bryły.
Ku oknu się powlokła, roztrącając wyciągniętemi rękami porozstawiane sprzęty. Czuła, iż na jej czoło występuje zimny pot. Chwilami nie widziała już nic — czarna płachta, gęsta i nieprzebita wzrokiem, zasłaniała jej wszystko. Wówczas orjentowała się dotykaniem przedmiotów.
— Tu fotel, tu tualeta, tu etażerka... zaraz będzie okno.
I dostała się wreszcie do owego okna, które teraz wydawało się jej upragnionym portem. Uczepiła się rygla i otwarła je na rozcież. Prąd zimnego powietrza uderzył na nią całą falą, przywracając jej znów wzrok i przytomność.
W dużym kwadracie nieba, widocznego pomiędzy oficynami, dostrzec było można gwiazdy, niepewne jeszcze i lekko drgające, tak jak tam w Luzernie nad tarasem Wilhelmshöhe.
Helena wzniosła swe oczy ku górze i nagle jakaś dziwna, niewytłumaczona otucha wstąpiła w jej serce. Zdawało się jej, że niema dla niej miejsca na świecie.
— A przecież...
I to, co odczuła w Luzernie, gdy garnęła się do czystości gwiaździstej przestrzeni, gdy rwała się na wyżyny nie spodlone dłonią ludzką — spotęgowało się w niej w tej chwili z taką mocą, iż rwało nią całą, tak, jakby wyrosły jej skrzydła i niecierpliwie podrywały się do lotu. W tej chwili potężnej i wielkiej odzyskała swą piękność, szlachetność i stała się tem dziełem sztuki, podniesionem do wysokości ideału — duchową wyższością.
— Taką umrzeć! Taką!... — myślała z coraz więcej potęgującą się mocą — czuję, że jestem w tej chwili oczyszczoną i udoskonaloną!
Wpatrzyła się w gwiazdy szeroko otwartemi źrenicami. Bladość jej twarzy miała tony alabastru. Ręce nerwowo wzniesione w górę błagały miłosierdzia. Szare fałdy jej szaty opływały ją majestatycznie i surowo. Linje jej ciała ginęły, lecz smukła, szara sylwetka przecudnie rysowała się na tle roztwartego okna.
Lecz najbardziej czarujący był wyraz jej twarzy, która nigdy jeszcze nie nosiła piętna tak wzniosłego uduchowienia, jak w tej chwili.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/272
Ta strona została skorygowana.