Spotkali się na schodach i ona pierwsza podała mu rękę spokojnie i poważnie.
— Dobrze, że pana widzę — chciałam ci powiedzieć, że jutro wieczorem jadę.
Weryho nie odrzekł ani słowa. Spojrzał na nią sennym i prawie zamglonym wzrokiem.
— Więc pani jedzie! — wyrzekł po chwili, opierając się o rampę schodów.
— Tak... tak... muszę — doktór każe. O, patrz pan, mam całą listę sprawunków, na drogę.
Mówiła szybko, nie patrząc mu w oczy. Czuła, iż sprawia mu przykrość, co więcej, sama czuła jakiś ból, niezadowolenie — jakby wyrzut z popełnionego złego uczynku.
— A pan gdzie idzie?
— Szedłem do pani.
— Przyjdź pan wieczorem.
Weryho spojrzał na nią przeciągle i smutno.
— Nie — wyrzekł — ja nie przyjdę.
— Dlaczego? Dlaczego?
Mówiła to bez przekonania, wiedząc dobrze, iż pomiędzy nimi powtórzenie wczorajszego pocałunku nie mogło już mieć miejsca bez jakichś dalszych następstw. Chciała jednak płacić udaną odwagą i pewnym lekceważeniem, które nagle niepoczciwie owionęło ją całą, jak puklerz w chłodnej stali wyryty.
Tak, najlepiej przeciwstawić chłód i obojętność, co więcej — pomiędzy sobą i nim wznieść taką zaporę, ażeby on nie pomyślał nawet nigdy o tej chwili, która ją bezwładną, z rękoma opuszczonemi wzdłuż ciała, z twarzą śmiertelnie bladą, oddała w jego objęcia z bezwzględnością zupełną.
I prostując się w swem długiem, czarnem okryciu, strojnem bogato w koronki — rzuca szybko z jakąś ironią lekceważącą w głosie: