Nagle z daleka, z kępy drzew, które rzucały ostre cienie na zielonawy aksamit trawnika, rozległ się czysty, dźwięczny głos kobiecy.
Z przeciwległego końca ogrodu, z drugiej takiej kępy drzew, odpowiedział drugi głos, równie czysty, równie dźwięczny. Lecz ten głos był cichszy, był jakby echem pierwszego.
I tak ukryte w liściach drzew i krzaków jak dwa ptaki rozśpiewane miłośnie wśród nocy, śpiewały te dwie jodlerki, nie uczoną, zwykłą piosenkę górską, pełną nawoływania i jęku, który przez szczyty drzew biegł ku górom i w nich ginął.
Helena stała ciągle oparta o balustradę, zapatrzona, zasłuchana. Ta górska pieśń, krzyżująca się w powodzi seledynu, płynąca jak przez olbrzymi pryzmat szmaragdu, wstrząsała nią do głębi, wywołując w niej dziwne wrażenie.
Melodja była tęskna i to zawodzenie jękliwe jeszcze tęskniejsze, a przecież Helena nie czuła się smutną. Przeciwnie. Jakaś rzeźwość, jakieś życiowe pragnienie wstępowało w nią całą. Czuła się silną, chętną do życia, do przyjmowania wrażeń. Z silnych piersi tych jodlerek płynął ku niej w ich głosach ożywiony prąd życiowy. Te dziewczęta pełne, zdrowe, jasnookie, niemające trwożliwych chwil, w których nerwy duszę z ciała w przestrzeń nieznaną a straszną pędzą — z ukrycia swego, z poza wachlarza drzew i liści, kojąco i błogo oddziaływały na nerwy i całą istotę Heleny.
— Śpiewajcie!... — mówiła, wyciągając ku nim ręce — jeszcze! jeszcze!...
Weranda powoli pustoszała i Helena słyszała i czuła, jak tam pod jej stopami gasło to fatalne, zwierzęce życie, to naładowywanie tych zgłodniałych gardzieli i jak kelnerzy sprzątali obrusy, gasili świece w szklanych kloszach, wynosili krzesła. Musieli jednak siedzieć jeszcze jacyś goście, bo jodlerki znów zaczęły zawodzić swe pieśni, teraz już nie echowem oddawaniem sobie głosu wspólnie z dziwną zgodnością, jakby obydwa głosy z jednej piersi dziewczęcej pod stropy nieba, w łono gór płynęły. Helena znała tę pieśń. Wiedziała, że nią kończy się zwykle koncert nocny w Akselmansteinie.
I uczuła straszny żal na myśl, że znów zostanie sama, bez tych świeżych, młodych głosów, które jej stały się teraz koniecznym, codziennym pokarmem. Ze zdwojoną energją wchłaniała je w siebie, jakby pragnąc zaczerpnąć w nich zapas na ten czas, w którym ich słyszeć nie będzie.
Nagle lampy elektryczne pogasły.
Dziewczęta jakby triumfalnie, z całą siłą młodych, zdrowych piersi zanuciły ostatnią zwrotkę. Tak musiały śpiewać tam, wysoko w górach podczas księżycowych nocy.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/31
Ta strona została skorygowana.