z pewnem wrażeniem odniesionem — tam we Lwowie w objęciach twoich. Ta sama cisza, spokój i jakiś bezmiar słodkiego piękna. Czy rozumiesz mnie, Jurku? Czy zechcesz mnie zrozumieć? Och! chciałabym ci te słowa posłać na zielonej smudze górskiej mgły, która aż tu, aż na stół, na którym piszę, się zakrada. Widzę ciebie, tu — stąd — przez te szmaragdowe opary w całej twej wielkiej piękności, widzę dziecięcy wyraz twych ust, który miałeś wtedy, gdy pochylałeś się nademną blady i niosący na wargach swych nieznane mi wrażenie. Dałabym wiele, ażebyś w tej chwili był przy mnie. Dlaczego na mnie taka chwila nie przyszła wcześniej, we Lwowie? — A może to i lepiej, że przyszła ona teraz i w tęsknocie mnie niejako pogrąża, dopełniając tą tęsknotą wrażenie słodkiej melancholji niezmiernie miłej i niezmiernie pięknej. — Posyłam ci ten list bezładny i pisany jakby w somnambulicznej ekstazie. Dopełń go sam — dotwórz to, co w nim brak — będzie to z pewnością wzięte z mej duszy, bo moja ożyła pod wpływem twych słów. — Odpowiedz!“
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Helena skończyła pisać ten list do Weryhy, włożyła go w kopertę i słysząc idącego gaz gasić kelnera, uchyliła drzwi.
— Proszę ten list wrzucić natychmiast na dół do puszki.
Gdy list oddała i zamknęła drzwi, zbliżyła się wolno do stołu i zaczęła układać w teczce papiery.
Sąsiad jej, mieszkający obok, dostał nagle ataku suchotniczego kaszlu. Słyszała go, jak pluł i jęcząc ciężko, opierał się o ścianę. To nią wstrząsnęło całą.
Nędza życiowa rzuciła się jej w umysł z całą brutalnością. Straszny odgłos przegniłych płuc, wypluwanych wśród charczenia niemal zwierzęcego, wionął na nią wspomnieniem zgnilizny i grobu.
Czemprędzej wyszła na balkon, chcąc odnaleść dawne wrażenie piękna.
Oparła się znów o balustradę, nurzając ręce w masie dzikiego wina i powoi.
Lecz — oto zaszumiały kroki pod jej balkonem.
Jakiś mężczyzna ubrany jasno — w popielatych butach przeszedł zwolna wzdłuż werandy. Idąc, podniósł głowę. Helena poznała w zielonawem świetle jednego z mieszkańców hotelu, który przy obiedzie wpatrywał się w nią uparcie wielkiemi, szafirowemi oczami.
— To ten — pomyślała — czy idzie tu dla mnie?
Bezwiednie przechyliła się przez balkon i rękę swą opuściła poza balustradę, starając się ułożyć jak najkorzy-