stniej palce, na których połyskiwały kupione świeżo w Wiedniu pierścionki.
Tymczasem mężczyzna cofnął się trochę w bok i usiadł na ławce, okolonej krzewami. Na ciemnem tle liści odcinał się jasno i wyraźnie.
Zapalił papierosa i siedział tak spokojnie, najwidoczniej pozując dla Heleny i starając się zwrócić jej uwagę.
W Helenie zbudziła się — „przeciętna kobieta“.
Szmaragdowa barwa górskiej mgły traciła urok wobec tej galeryi złożonej aż z jednego podziwiającego ją mężczyzny. Choć było ciemno, przemknęło jej przez umysł — czy włosy się nie rozfryzowały. Zapomniała, że przed kilkunastu minutami widziała linje swej głowy kształtne i piękne. Lecz były to linje prawdziwego piękna — te zaś, o które zatroszczyła się teraz jej istota, były konwencjonalną szpetotą uznaną za piękno przez pewne zboczenie smaku, które modą nazywamy. Jasno ubrany mężczyzna, w szarych butach — palący w cieniu drzew papierosa, wzniecał w niej te banalne pojęcia piękna i sprowadził ją z seledynowego piedestału na teren bardziej realny.
Co zaczął kaszel suchotnika, ciągnęły teraz wrażenia wywołane dobrze skrojonym surdutem tego człowieka.
Drzwi sąsiedniego pokoju — po lewej stronie balkonu — otworzyły się zwolna i nagle zaciemniało w przestrzeni. Był to drugi sąsiad Heleny, ten zdrów, ten, który nie kaszlał i nie wypluwał płuc. — Helena nie widziała go nigdy i dziś pierwszy raz dostrzegła jego wysmukłą, wyniosłą postać. Był bardzo wysoki — miał głowę dość kształtną i małą. Ubrany ciemno — rysował się wyraźnie w przestrzeni. Balkony były tak bliskie, że łączyły się prawie ze sobą. Helena dostrzegła, iż ani twarzy, ani rąk, ani całej postaci nieznajomego nie opływała owa seledynowa barwa powietrzna. Zdawało się, że jego postać opiera się tym czarownym wpływom i nie przyjmuje zjawiskowego światła. Ciemno, ostro, surowo jakoś rysował się ten człowiek w przestrzeni.
Palił cygaro, a purpurowy, duży ogień rozświetlił dolną część jego twarzy.
W tym czerwonym ogniu widać było silną, zmysłową, prawie zwierzęcą szczękę, okoloną ciemnym, starannie utrzymanym wąsem, świeże wargi i dwa rzędy białych, wilczych zębów.
Dostrzegłszy Helenę, posunął się ku brzegowi balkonu i wyjąwszy cygaro z ust, wyrzekł niskim głosem:
— Bon soir!
Helena nie poruszyła się. Wydało się jej to nieprzyzwoite i niewłaściwe wdawać się w rozmowę z nieznajomym mężczyzną. — Uczuła jednak wielki niepokój. Wzrok tych dwóch mężczyzn, utkwiony w nią, drażnił jej nerwy
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/35
Ta strona została skorygowana.