Gdy się jej przedstawił jeden z mężczyzn, uczynił to z taką pewnością siebie, iż Helena przez chwilę stała niepewna, nie wiedząc, jak ma przyjąć to zachowanie się nieznajomego.
Było to w sali jadalnej Axelmansteinu po obiedzie, gdy goście z table d’hôtu się rozeszli.
Duża — banalna sala restauracyjna pusta była już prawie, tylko na brzegu stołu kończyły pić kawę jakieś dwie stare frejliny, tak wysznurowane i upudrowane, że zdawały się być jakiemiś automatami z gabinetu figur woskowych. — Helena pozostała, także pijąc powoli kawę i patrząc w okna na ogród, do którego napływali już bardzo postrojeni goście. — Pozostała głównie dla tej przyczyny, iż ów mężczyzna w popielatych butach widocznie oczekiwał na jej wyjście, stojąc tuż przy drzwiach wejściowych i udając, że przegląda rozwieszone na ścianach wycieczkowe afisze z Berchtesgaden. — Od dwóch dni, od owego wieczoru, gdy przyszedł pod jej balkon, nie opuszczał jej ani na krok, śledząc ją ciągle dziwnem spojrzeniem olbrzymich, trochę w głąb wsuniętych oczów. Zresztą był brzydki, chudy — tylko dosyć zgrabny w ruchach i nadzwyczaj czysty i elegancki w ubiorze. Ogolony zupełnie, miał pozór przebranego księdza lub aktora na urlopie. Ręce nadzwyczaj delikatne o długich, wązkich palcach utrzymywał widocznie z niezmierną starannością. Coś było w tym człowieku kociego, jakiś chód aksamitny, spojrzenie powłóczyste, jakby badawcze. — Niepokoił spojrzeniem i Helenę podbijał właśnie tym niepokojem. I teraz — gdy tak siedzi nad pustą już niemal filiżanką po kawie, czuje, jakby dreszcz przeszywający ją nawskróś, płynący od spojrzenia tego człowieka. Woli już swego sąsiada hotelowego, który trzyma się dalej, oporniej, śledząc ją tylko szybkiemi, urywanemi spojrzeniami, które strzelają z pod jego ściągniętych brwi, jak błyskawica. — Ten nie ma elegancji mężczyzny w popielatych bu-