konwenansom. A zresztą człowiek taki „correct“, sekretarz papieski, nie popełniłby nigdy czegoś nieprzyzwoitego.
Za chwilę — wsiadają do powozu przed bramą Axelmansteinu. Jest jednak jedna sekunda, w czasie której Helena się waha. Dobrze to napozór, ale instynktem kobiecym Helena odczuła ten odcień. Portjer hotelowy spojrzał na nią z uśmiechem, leciuchnym — ale z uśmiechem. Do tej chwili — kłaniał jej się bardzo nisko, mówiąc „gnädige“. Nigdy nie dostrzegła tego przelotnego uśmiechu, którym kelnerzy, portjerzy hotelowi — lokaje — wyrażają w tak chłoszczący sposób swoją nagłą pogardę dla dam z towarzystwa, na których dostrzegają jakiś cień, jakąś skazę...
Lecz cofać się już nie było czasu. Durantin pomógł jej wsiąść — woźnica zaciął konia i powóz strojny w gałęzie fiołkowych, delikatnych dzwonków pomknął główną ulicą. Przed jednym ze sklepów dostrzegła Helena swego sąsiada hotelowego. Błysnął ku niej niechętnem spojrzeniem. Widocznie był zazdrosny, to ją rozweseliło. Wiedziona uczuciem, właściwem każdej kobiecie, postanowiła się pochwalić. Wskazała na niego Durantinowi. Skarżyła się, iż ją prześladuje. Sekretarz Papieża wzruszył pogardliwie ramionami.
— Och! To jakiś kupiec z Tryjestu, nazywa się Edwino Lifszytz... kupiec...
Helena skrzywiła się wyniośle. Durantin dodał wprawdzie, iż kupiec ten jest podobno bardzo dobrze sytuowany, ale cóż to za pozycja... un marchand!
I znów zaczęła się opowieść watykańska, znów gładki, a wymowny Francuz roztacza przed nią opisy uroczystości, w których przyjmuje czynny udział.
Konie u powozu są rącze — sam powóz jest dość elegancki i czysty. Helena czuje, że wygląda bardzo ładnie i obrazkowo. Wsiadając, zerwała z pęków dzwonków, zastępujących przy powozie latarnie, sporą garść gałęzi. — Trzyma je teraz na kolanach lewą ręką, w prawej zaś ma roztwartą białą parasolkę. — Droga prowadzącą do Chiemsee, jest ładna, gładka — obramowana po obu stronach skałami, które robią wrażenie teatralnych dekoracji. — Tu i ówdzie widać ruiny zameczku — jakaś kaplica na wpół zwalona w gruzy — chowa się w kępach zieleni. — Drogą, jadą ciągle powozy w stronę jeziora lub w stronę Reichenhallu. — Jest to prawie corso dość wykwintne i mające pewne cechy dostatku. — Helena czuje się zadowolnioną. Ten elegancki dyplomata przy jej boku zajmuje ją coraz więcej. Wreszcie — ukazuje się jezioro — ciemne, jakby płat ciemno-zielonego atłasu, obramowany aksamitem porosłych zielenią gór. — Wysiadają z powozu i długo tak siedzą nad jeziorem, jedząc poziomki i pijąc mleko. Wprawdzie tu spotyka Helenę pewne rozczarowanie. Podwieczorek jest podany brudno
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/43
Ta strona została skorygowana.