— Tak — odpowiada Durantin — i wiążą mnie z niem jak najmilsze wspomnienia.
Coś wstrętnego skrzywiło usta Francuza. Jadą właśnie w stronę hotelu. Olbrzymia, wspaniała, majestatyczna panorama rozesłana dokoła chłonie w siebie resztki dogasającego słońca. Ze wszystkich stron słychać dzwonki o cichym, trochę stłumionym odgłosie. Poczepiane domki, chaty drobniuchne, małe jak zabawki dziecinne, bieleją wśród skał. Jest to wielkie, wstrząsające swą pięknością. Na dole rwą się potoki całe srebrno stalowe. Do jednej z gór przyczepiony w angielskim stylu postawiony hotel szpeci ten wspaniały szmat ziemi.
Za chwilę — Helena i Durantin na tarasie hotelowym przed stolikiem na czerwono polakierowanym, na krzesłach zielonych, jak trawa, siedzą — ona drżąc z zimna owinięta pożyczonym od portjera pledem — on ciągle pewny siebie, przybierając teraz jakieś miny zwycięzcy, który łaskawie ofierze swej trochę uprzejmości udzielać raczy.
Przed nimi herbata i kawa, do której Durantin kazał podać koniak. Helena nie mówi prawie nic, czuje wstrząsający w sobie niepokój, coś nakształt kurczu ściska jej gardło. Pod pledem zacisnęła dokoła szyi ręce i siedzi tak bardzo blada, z oczyma nagle podsiniałemi, patrząc przed siebie szklanym wzrokiem, nie widząc nic, pomimo ogromu przestrzeni. Czuje, iż w tej chwili może rozegra się los jej życia. Czuje, że z ust Durantina padną wyrazy stanowcze. Kobiety mają przeczucia takich chwil i nigdy się w nich nie mylą. O! jak Lwów jest w tej chwili od niej daleko, jak bardzo daleko jej salonik i dwa zielone fotele, na których ona i Weryho tyle chwil spędzili... Zawieszona wysoko, przyczepiona do stromego boku góry — na tarasie hotelu drży z zimna i wzruszenia przy boku nieznajomego mężczyzny, który los jej w swej woli uwięził
Jak Lwów daleko!
Klekocą dzwonki, słychać nawoływania. W górze — pod stropem niebios bledną wierzchołki gór. Jedną ścieżką nad samą krawędzią schodzi powoli cały sznur turystów. Wydają się mali jak laleczki i giną w kępach szarawej zieleni. Wreszcie skryli się za odłamem skał. Teraz tą samą ścieżką idą krowy — pełzają prawie, kładąc się bokiem na ścianę góry. I krowy znikły za odłamem skał. Powoli ustaje ruch. W oknach chatek przebłyskują ognie. Wysoko, na odłamie skały, płonie niewielki stos i, szamocząc się z wichrem, kona.
Jak Lwów daleko!
Na taras wchodzi kelner. Przynosi świeżą herbatę. Durantin nalewa kieliszek koniaku. Zachęca Helenę do picia. Ona odsuwa kieliszek. Nie, nie trzeba jej podniecającego
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/53
Ta strona została skorygowana.