Umilkł, przygryzł usta, wreszcie jakby przypomniał sobie o istnieniu Heleny.
Rzucił na tacę zgasłego papierosa, powstał i zbliżył się ku pobladłej kobiecie.
Pochylił się nad nią tak blisko, iż oddech jego przepojony tytoniem czuła, a ręka jego oparła się poufale o jej krzesło.
— Nie wątpię, że i ta wycieczka pozostawi nam równie miłe wspomnienia — wyszeptał z galanterją.
Ona usunęła się prawie cała w pled i siedziała tak jak martwa, nie mogąc znaleść słowa, nie mogąc zrobić żadnego gestu.
On pomylił się co do jej milczenia.
Sądził, iż ogarnęło ją tak wielkie wzruszenie.
Uznał za stosowne, iż należy być dyskretnym.
— Pójdę się przejść trochę! — wyrzekł z uśmiechem — powrócę za pół godziny, wejdź do swego pokoju, bo jest chłodno, dobrze?
Nie czekając na jej odpowiedź, skłonił się nisko, uśmiechnął raz jeszcze filuternie i znikł poza wejściowemi drzwiami jak widmo
Helena siedziała jeszcze chwilę.
Teraz już cień ogarnął góry i cień ten zaczynał płynąć od szczytów ku dołowi jak welon krepy, przetykany jaśniejszemi smugami. Coraz więcej świateł połyskiwało wszędzie. Była to iluminacja, przebijająca się przez welon mgły. Światła te robiły wrażenie purpurowych gwiazd uwięzionych w przestrzeni.
Helena wpatrzyła się w jedną z tych gwiazd, większą i bardziej płomienną.
— To dlatego... dlatego! — pomyślała, nagle przedstawiając sobie dokładnie całą sytuację.
Wstrząsnęła się cała.
Obejrzała się dokoła.
Niedaleko wpół otwarte drzwi jej pokoju ciemniały tajemniczo... tego pokoju!...
Co za upadek, duch jej! ha! ha! duch!... a potem Watykan, salony rzymskie, stanowisko żony dyplomaty!...
I ten pokój! ten pokój, przez który zaledwie się przesunęła i który obrażał ją teraz swem istnieniem tak, jak ten cały hotel, jak to całe Berchtesgaden.
Porwała się szybko. Zrzuciła ze siebie pled.
Uciec!
Uciec jak najspieszniej, precz, nie widzieć na oczy tego człowieka, który śmiał myśleć, że i ono przyjeżdża tu na wycieczki w myśli wesołej, chwilowej zabawy.
Wpadła do pokoju, porwała kapelusz, rękawiczki, parasolkę, torebkę i jak szalona zbiegła po schodach.
Portjerowi rzuciła dziesięć marek.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/55
Ta strona została skorygowana.