bie, piękność swej istoty, może zdoła wznowić się choć na chwilę, oderwać, zapomnieć...
Obok niej na balkonie stoi pan Edwino Lipszyc, kupiec z Turynu.
Zobaczywszy ją, zbliża się ku balustradzie balkonu. Ona nie widzi go prawie, nie chce go widzieć, ona chce pozostać ze sobą.
Lecz on ma inne dążenie. Widocznie jej zażyłość z Durantinem i w nim wzbudziła dwuznaczne o niej mniemanie. Stoi przez długą chwilę wpatrzony w nią swym pałającym, namiętnym wzrokiem. W ustach jego gaśnie papieros. On patrzy na nią ciągle i oddycha ciężko. Wreszcie decyduje się. Pragnie jej dać znać o sobie i szybko z papierosa zwija kulkę papierową.
Kawiarnianym, brzydkim gestem, bardzo wprawnie rzuca tę kulkę na zapatrzoną w przestrzeń załzawionemi oczyma kobietę.
Kulka uderza ją w sam policzek. Jest pośliniona i wilgotna.
Helenie zdaje się, że ją ktoś uderzył w twarz.
Porywa się jak szalona. Kulka osunęła się i zatrzymała na fałdach stanika. Helena sądzi, że to jakiś owad, chwyta ją w palce i odrzuca z wstrętem.
Edwino Lipszyc, kupiec z Turynu, tymczasem ze swego balkonu szepcze:
— Bonsoir Madame...
Ona, jak zranione zwierzę, cofa się do swego pokoju. Za nią przez otwarte drzwi wpływa struga zielonawego światła. Helena tak jak jest ubrana, w kapeluszu, w boa, pada na łóżko i leży tak po ciemku, a z oczu jej nawet nie płyną łzy.
Dusza jej tak czuje się na nią rozżalona, że nie pozwala jej nawet na ulgę łez.
— Patrz, coś ze mną zrobiła! — mówi jej duch, który, surowy i groźny, sądzi w tej chwili jej strojne, wonne, pełne próżności ciało.
Sądzi i — potępia.