Stoi i patrzy, jak od gołębi zacząwszy, idą ciągle pary, przytulone do siebie, idą całą teorją czarnych sylwetek, rozjaśnionych tylko płomieniem rozkochanych ócz. Muzyka gra na placu — stukot kroków po drewnianej posadzce towarzyszy jej, jak odgłos tysiąca kastanietów. Jest to olbrzymia ferandola, którą prowadzi miłość — wieczysta o kształtach Arjadny Tintoretta, o uśmiechu prządki Veronesa.
W ramy ujęte renesansu, bogactwo tej ekstazy miłosnej płomienieje jak bukiet rozigranych błyskawic i fale wody, z których on wykwita, zdają się nocną porą same płomienieć i palić. Tak oczy tych dziewcząt są ognia pełne, tak blade ich ręce wyciągają się miłośnie ku tym, którzy biegną łakomie po ich pieszczotę, tak usta ich zakwitają purpurą ich żywej, płomiennej krwi — tak wobec tego czaru pulsującej dokoła rozkoszy giną cuda dzieł sztuki, ginie Tycjan, ginie Tintoretto, ginie Canova, a chmura rozkochanych gołębi pokrywa sobą cuda Campanilli.
Helena ucieka z Wenecji, nie chce w niej przebywać dłużej. Jest samą. Jakże ona siąść ma do tej gondoli i płynąć tak w opuszczeniu i tęsknocie? Te gondole, o których tyle czytała, są sto razy więcej pełne uroku i czaru niż przypuszczała. To wielkie alkowy, w których jest miejsca tylko na dwoje, lecz z których może ulecieć tysiące pocałunków pod strop gwiaździstego nieba. Gdy Helena, zmuszona przejazdem z Riva degli Schiavoni do Lido, wsiada do takiej gondoli, doznaje strasznego ściśnienia serca. Żałoba wlecze się za nią. Wśród tego wielkiego miłosnego święta ona jedna jest skrzywdzoną. Dokoła rozlegają się śpiewy. I wszędzie „amor! amor!“ Och! Helena zamyka oczy, usuwa się na poduszki gondoli. Jedną rękę zanurzyła w wodę. Cicho, łagodnie, lekko pieści ją fala i całuje jej palce. Rozkoszne uczucie. I znów gondola przemknęła, z której śpiew dochodzi: „T’amo!“ Woda zadrżała jakby jakieś płomienie, których ona nawet ugasić nie może. Helena zanurzyła głębiej rękę. Od tamtej gondoli popłynęła głęboka, srebrna bruzda. Tam jest dwoje, którzy przytuleni do siebie patrzą w gwiazdy, patrzą w Wenecję niknącą, a całą brylantową od świateł drżących w wodzie. To inni, nie ona. Po co tu przyjechała? Tu wszyscy roztaczają nad sobą miłosne tęcze. Całe bramy takich tęcz, a popod niemi mkną gondole pełne westchnień, uśmiechów, pocałunków...
Helena nerwowo zaciska w prawej ręce pęk róż, które kupiła na Piaza od jakiejś czarno ubranej dziewczyny, opartej niedbale o kolumnadę naprzeciw sklepu, z którego wylewały się potoki iskier, drżących w lustrach i żyrandolach szklanych o tysiącach barw i odcieni. Róże były blade, jakby miłosna ekstaza wyssała z nich wszystką moc i różany odcień zdrowia.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/63
Ta strona została skorygowana.