tensjonalne stroje. Upał jest już od rana przygnębiający. Kelnerzy zlewają podłogę wodą i roznoszą syfony obłożone lodem,
Helena wychodzi na pomost, który daleko wysuwa się w morze na wysokich palach.
I tu doznaje wielkiej ulgi.
Przed nią przestwór wód blado liliowy, cała tafla nieskończona zlewająca się z niebem, nie poznaczona nawet punktami statków. Jest to jasne, czyste i pięknie nudne. Nuda ta jednak ma w sobie wielki powab bezmiernego spokoju. Od brzegu wprawdzie ogrodzone sznurkami są miejsca dla kąpiących się, ale Helena wybiega daleko wzrokiem, nie zatrzymując się na tych brzydkich i nieestetycznych głowach i ramionach, które wysuwają się z fal.
Kelner stawia przed nią czekoladę, kładzie francuskie dzienniki, lecz ona siedzi tak nieruchoma, patrząc, jak powoli morze z bladoliliowej barwy przechodzi z nadzwyczaj delikatny seledyn.
— Jak mi tu dobrze! — myśli! — jaka ja tu będę spokojna!
Wspomnienie Wenecji przesuwa się przez chwilę przez jej myśl i płonącem ostrzem przebija jej mózg.
— Ach! tak! Tam, z drugiej strony wyspy jest Tamta... Rozkochana, cała drżąca od brylantów świateł i pobladła od więdnących róż.
Lecz Helena czuje się w świetle dziennem i wobec tej zdrowej, jasnej, morskiej przestrzeni jakaś silna i niewzruszona.
Więc cóż stąd, że Ona jest tam, skoro tak nieprzychylnie, prawie okrutnie obeszła się z nią na wstępie? Mogła nie rzucać jej w oczy tych pocałunków, tych par błądzących poci arkadami pałacu Dożów, tych gondol, poza któremi rwały się zamagnetyzowane róże w srebrnej smudze światła. Dziś Helena zwraca się przed nią do morza po obronę. W czystej bieli i jasności tej fali, w tajemniczości dziewiczej i wielkim, bezgranicznym spokoju odnajdzie ona równowagę i pogodzi się ze swą samotnością, Co ją obchodzi, co się dzieje po tamtej stronie wyspy? Gondole, śpiewy, pocałunki, brylanty drżące pod wiosłami gondolierów... to nie dla niej. Ona będzie także oblubienicą morza, lecz nie tą rozpłomienioną i żądną rozkosznych uniesień, lecz czystą i białą, jak skrzydła przelatującej mewy. Nie, tu gondola nie miałaby nic do czynienia. Jak plama tragiczna zjawiłaby się na tej delikatnej i jasnej przestrzeni. Skalałaby swoją rozszeptaną miłośnie tajemnicą czystość tych wód, które zdają się łączyć z takiem zaufaniem z niebem, jakby ten jedynie związek był im dozwolony. I tu od brzegu widać ludzkie postacie, pluszczące się w wodzie brzydkiemi nie estetycznemi gestami. Ci
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/67
Ta strona została skorygowana.