mężczyźni odziani w śmieszne trykoty, te kobiety w długich, niekształtnych, czarnych spódnicach, z których ocieka woda, z rękami obwisłemi wzdłuż ciała, sprawiają odrażające wrażenie.
Helena uważa, iż każdy człowiek, czy to mężczyzna czy kobieta, wychodząc na brzeg z morza, przybiera zupełnie postać małpy, chodzącej na dwóch tylnych łapach. To przejmuje ją odrazą. Miłość pomiędzy temi stworzeniami o sinawej skórze, o włosach rzadkich, przylepionych do czaszek, które występują fatalnie, lśniąc się garbami, guzami, wklęśnięciami? Jak mało zresztą ludzi ma prostą linię nóg? Linia Hogartha? Wygięcie bioder w kształcie liry? Złudzenie! Kobiety wchodzą i wychodzą z morza. Jakże brzydko idą, jakież fatalne linie przybiera ich ciało nagie, pozbawione tajemnicy fałd sukni! Jakiś mężczyzna wyszedł na brzeg i spaceruje, prezentując w słońcu zwą zapadłą klatkę piersiową i długie ręce orangutanga,
Helena uśmiecha się ironicznie. Ach! Kult ludzkiego ciała, owa nagość grecka, która miała być szczytem piękna. Czy była ona tylko legendą, a pozostałe marmury tylko fantazją artystów, spragnionych tak jak ona uplastycznienia ideału, który w sobie nosili? Przypomina sobie śmiałe, pełne niezrównanej harmonji linie torsu Wenery Milońskiej, której fotografię dostała kiedyś od Weryhy. Błądząc wzrokiem, szukała teraz takiego torsu kobiecego, który nagle wyłoniłby się z zielonawej fali morskiej, pod złotawym blaskiem słońca.
Nic dokoła, pustka zapełniona garstką szkieletów lub balonów tłuszczu, obciągniętych ciemną szerżą lub jaskrawym kretonem kostjumów.
Skromność — pretekst jej raczej pokrywał zanik piękna. Tuż pod balkonem skrofuliczne dziewczę pluskało się w wodzie, topiąc czerwonawe nogi w masie piasku.
Helena odwróciła się ze wstrętem.
Wzięła do ręki leżące na stoliku „Fiegende Blätter“ i zaczęła przeglądać rysunki.
Karykatury! I tu karykatury... żyjące lub martwe, na dole — w wodzie grymasy ludzi i ich urywane, bezlinijne gesta — tu, na papierze grymasy zwierząt i znów gesta brzydkie, śmieszne, bezdennie głupie.
Helena zamknęła oczy i zapragnęła ciszy, samotności. Chciała za cenę jakąkolwiek pozostać samą nawet ze swym lękiem, nawet z tym niepokojem, który poza sobą czuła bezustannie.
— Niechże Weryho zdoła utworzyć tu swój świat piękna i z tego, co ma przed oczami, wprowadzi się w nastrój, dający mu rozkosz i zadowolenie — pomyślała z goryczą — niech zdoła!...
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/68
Ta strona została skorygowana.