W mgle tej ginie Weryho. Przypisuje mu teraz dużą winę z tego stanu, w jaki dusza jej wpadła.
— Dlaczego mi inaczej nie odpisał? Dlaczego? — Byłby mnie uratował.
I zaraz dodaje w myśli:
— Nie istnieje dla mnie.
Upały są straszne, nie do wytrzymania. Wszyscy kryją się po domach lub siedzą w plecionych chatkach nad brzegiem morza. Gdy zmrok zapada, na Lido rozpoczyna się życie i wrzawa. Dzwonki tramwajowe brzęczą raźniej. Po alei ruszają się ludzie, rozmawiając głośno. Zdaleka widać płomienie pochodni, palących się dokoła ustawionej nad trotuarem huśtawki. Z drewnianego teatru dolatują dźwięki orkiestry. Jakieś smugi światła ścielą się z poza parkanów restauracyjnych po ziemi. I morze wtedy pustoszeje.
Nie ten brzeg wyspy zwrócony ku Wenecji, nie ten, dokąd przybijają z szumem statki wiozące z Riva na Lido całe setki rozkochanych par, miłością ze sobą splecionych — lecz ten drugi brzeg, na którym, jak szkielet zatopionego okrętu, wznosi się platforma balkonu Stabilimenta, głęboko wcinającego się w wodę.
Gdzieniegdzie błyska tu latarnia i tonie we mgle nadbrzeżnej.
Niema tu nikogo.
Włosi nie lubią marzyć.
I wtedy dopiero Helena okrywa się miękkim, białym szalem i wychodzi z ogrodów willi — z ogrodów, przepojonych wonią kwiatów i rozszemranych pluskiem bijących po kamieniach fontan.
Helena idzie wolno, sennym, automatycznym krokiem na brzeg morza.
Mija zakład kąpielowy kobiecy i idzie dalej, topiąc w wilgotnym piasku swe biało obute nogi. Jest sama, sama zupełnie naprzeciw płaskiej — prawie nieruchomej, wodnej otchłani. Idzie tak blisko brzegiem, że prawie u jej nóg rozsuwają się delikatnie pierwsze, nieśmiałe fale sennego morza.
Bezbarwne są w tej szarości wieczornej, bezbarwne i nie ciągnące. Za ciepłe, za ciche, a mimo to nieutulne. Czuć poza niemi otchłań, nie dającą żadnych nawet tragicznych wrażeń.
I tylko dalej, dalej — poza nieruchomym zda się wałem strzelają ostatnie linje, jakby aureola zapadłego w grób ten wodny zjawiska — purpurowe blaski słońca. Purpura ta lekko bardzo zabarwia niewielką przestrzeń wody i pozostaje na jej powierzchni rubinowemi strzałami rozsiana.
To wszystko z barw — bo cała reszta i horyzont i morze i cała przestrzeń nie ma wyraźnej barwy, rozpływa się, rozlewa w jedną mgłę i rozlewa tak samo duszę ludzką w mgle niepewności, tęsknoty i smutku.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/71
Ta strona została skorygowana.