brzegiem morza, na piasku inkrustowanym muszlami, Helena czuła poza sobą zdradziecki cień Wielkiej Rozkochanej, wlokącej złocisty, zielony brokat weronezowskiej szaty, z piersią okrytą bielą gronostajów, z rękami ozłoconemi pierścieniami, które jej oblubieniec Adrjatyk z swego łona poprutego ciężarem Bucentauru — oddawał.
Zuchwała w swej chwale, z wysokości z obłoków utkanego tronu, spadła do roli pobudzającej pięknością swą do ekstazy miłosnej par rozkochanych. Ona, ta wielka, przemożna, cała jasna i królewska z plafonu w sali del Maggior Consiglio, sama już oddaje się zrezygnowana jedynie miłości. I w fałdach swej szaty, zdetronizowana a dysząc od żaru, daje schronienie szeptom rozkochanych. Berło wypadło jej z rąk, zamiast sławy o laurowym wieńcu w posły biegną w świat gołębie Afrodyty i skrzydłami swemi rozsiewają różane wonie, pełne dziwnej, podniecającej poezji.
Wenecja — na wiatr rozsiewa swe szaty królewskie, gronostaje spadają; złote włosy dla djademu splecione, płyną lawiną po nagich ramionach. Usta bledną, oczy mgła pokrywa. Blade cienie dożów cofają się w głąb swego pałacu i błądzą milczące po salach dei Pregadi, po schodach dei Giganti, szukając swych miejsc w apoteozach bitw pod Lepanto, przed tycjanowskiemi krzyżami, połyskującemi z nagłą siłą jak wielki, przepotężny symbol religijnego triumfu. Na ruinach, błyszczących od arcydzieł geniuszów, ścielą się łoża dla nowożeńców, rozsiadają się kochankowie o koralowych wargach i drżących ramionach. Ona, ta dawna Władczyni, dzierżąca berło i miecz, teraz w Adrjatyku mgieł tka całe welony i zasnuwa niemi alkowy, przyzywając do pomocy czarowną prządkę Veronesowską z jej pajęczą przędzą.
Orszakiem jej są raczej te złotowłose kobiety Bonifazia, których nagie piersi otulają tak rozkosznie delikatne futra soboli. Ich drobne, małe, kształtne głowy wykwitają z tych ciężkich aksamitów, które one wloką ze znużeniem, unosząc szaty palcami zmęczonemi od strun mandolin, na których od wieków dzwoniły niemą pieśń miłosną. I cały ten orszak sunie powoli za samotnie idącą Heleną.
— Kobietą jesteś!... — wołają ku niej same ciche a śpiewne głosy — zarzuć na siebie welon oblubienicy, welon cały z opalowej mgły — zarzuć i stój cicha i milcząca. Nie gaś żaru ust ani nie ścieraj wilgotnej mgły twych oczów. Bądź jak my — wpatrzona w dal i czekająca. Patrz pomiędzy nami na Wenerę Contaviniego. Senna, czarowna, z perłami na ręce, wpatrzona w parę śnieżnych gołębi, z maską półcienia na twarzy, jest jedną z naszego orszaku — tak jak naszą jest w złotogłów strojna o szyi łabędziej Kleopatra, wyszła z natchnienia Tiepola...
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/74
Ta strona została skorygowana.