Choć ciągnie ją toń morska, choć chętnie pragnęłaby ochłodzić swe ciało w zielonawej wodnej fali, Helena odmawia sobie kąpieli w morzu.
— Nie chcę być brzydka dla samej siebie, pragnę pozostać piękną — myśli, odwracając się o kąpielowej porze od drzwi Stablimento — nie mogę przenieść na sobie zmieszania się z tłumem tych śmiesznych kobiet w półmęskich, niekształtnych kostjumach. Gdybym mogła o zachodzie słońca rzucić się w morze i płynąć w dal, tam gdzie rubinowe strzały tak miłośnie kładą się na drżącej fal powierzchni!
Lecz ta prawdziwa rozkosz jest jej zakazaną.
Późnym wieczorem więc idzie nad brzeg, idzie tym razem znów w stronę morza, nie chcąc widzieć Wenecji i świetlanej kolumnady jej mistycznego pałacu.
— Zanadto mnie to udręcza — powtarza sobie w myśli — orgia świateł poza opalowym welonem mgieł, boli mnie. Jestem bezradna, cierpię, zazdroszczę. Kobieta budzi się we mnie. Bezbarwność morza mnie ukoi. Tak! Uciszy, dziś zwłaszcza!
Ten dzień jest dla niej niewypowiedzianie ciężki. Od rana czuje, iż cała jej istota drży, że idąc, odnosi wrażenie, iż unosi się ponad ziemią.
— Znów! Znów! — myśli z rozpaczą.
— Gdzie pójdzie? Dokąd się schroni? Czy zdoła uciec przed tą niemocą a zarazem siłą, która jej ducha wydziera z ciała i mdlejącą z trwogi w śmiertelnych dreszczach o ziemię rzuca?
— Czy to objawy histerji? — pyta się samej siebie i bada trwożliwie.
Lecz natychmiast, buntując się, zaprzecza, Nie, to być nie może. Ta tajemnicza potęga niema nic wspólnego z szablonową chorobą roztarganych nerwów.
To nie nerwy cierpią, tu coś więcej mdleje w niej i kona... coś więcej...