Dochodzi do brzegu. Na zwykłem miejscu niema już śladu jej stóp, które wycisnęła wczoraj. Morze zmyło je swemi falami.
Dziś, rubinowych strzał niema także na powierzchni morza. Rozpłynęły się w fali. Cała linia w głębi jednako płomienna. Widać jeszcze wąziuchny pasek znikającego słońca. Z oddali powiewa gorący wicher. Morze dziś szemrze niespokojnie. Po raz pierwszy Helena dostrzega silniejszy ruch fal. To wprowadza ją w jeszcze większe rozdrażnienie. I tu niema spokoju? Więc gdzie? Więc gdzie?
Otula się szalem tak silnie, że zanurza w jego fałdach połowę twarzy. Widać tylko z tej matowej bieli jej nos prosty, chorobliwie zwężony, i oczy pociemniałe, niespokojne, rozszerzone zbliżającą się trwogą. Stoi i czeka. Wie, że jej nie minie, że „to“ przyjść musi. Jest zrezygnowana. Jeśli ma tak skonać, niechże już skona w tym ogromie morza i padnie biała i zimna w objęcia fal. Zabiorą ją te fale do jutra, zmyją ślad, jaki odciśnie jej ciężka głowa, padając w piasek i poniosą ją ku purpurze ogniowej w dal, ku zachodzącemu słońcu. I będzie to wielki, czarowny pogrzeb z mistycznem Requiem, wyszemranem przez fale, a świecić będą w tym pochodzie żałobnym konchy muszlowe, o które drżąca kropla wody się rozpryska.
Całunem tym, w który ją spowije los, okryłyby się miliony stygnących trupów, a jej trup, po królewsku pogrzebiony, za mogiłę mieć będzie przepastną głębię, katakumby ruchome, przejrzyste i chłodne.
Purpura słoneczna znikła, czarny wał ciemności powstaje z głębi wód.
Jedno, drugie, trzecie zabłyska światełko w górze.
To gwiazdy!
Za słabe, za wysoko, za drobne. Żadna z nich nie przegląda się w powierzchni wód. I na morzu nie świeci się nic. Zadna latarenka, żadna barka nie wraca. Wszystko pustynne, wymarłe.
Dziś Helena nie ucieka przed tą ciemnością, jak to czynić zwykła. Czuje, że ten cień ogarnia ją całą. Pragnie go, pożąda. Z trudnością dostrzega morze. Słyszy tylko już szum fal. Groźny on teraz i srogi. Wicher dąć zaczyna silniej. W powietrzu jakby tysiące mokrych igiełek osiadają na rzęsach i włosach Heleny.
Ona bez jednego giestu, bez ruchu, stoi ciągle w swej białej draperji. Zdaleka wydaje się cieniem, duchem, oczekującym na jakąś wieść z morskiej głębi.
Jest piękną bardzo na tem ciemnem, chmurnem, strasznem tle. Nie czuje jednak swej piękności, bo chłód straszny, grobowy przenika ją coraz więcej.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/78
Ta strona została skorygowana.