w tych chwilach, w których od siebie odbiegasz... w których stajesz zdaleka, ty zaczynasz wiedzieć, przed tobą uchyla się zasłona grobowej tajemnicy!... I czego się lękasz? Bądź dumna, patrz... wsłuchuj się w zachwycie najwyższym. To, co wiedzą dopiero martwi w mogile, ty zaczynasz wiedzieć żywa. Dozwól twej duszy odkryć ci prawdę!
Zamilkł!
Razem z jego głosem dziwnym, harmonijnym, prawie śpiewnym, umilkł szum fal.
Zdawało się, że i morze wsłuchuje się w te słowa.
Z Heleny opadły fałdy szala. — Głowa jej, jak blady kwiat z alabastrowej urny, wykwitła ze śnieżnych osłon szaty. Ponad tą głową iskrzyły się całe mirjady gwiazd. Słaby ich odblask zdawał się rozpływać w kątach jej źrenic, które teraz trzymała utkwione w twarzy nieznajomego.
— Pozwól twej duszy odkryć ci prawdę!...
Słowa te padły ku niej tak niespodziewanie.
Ten człowiek jeden ją zrozumiał.
Nie trzeźwił jej wodą, nie prowadził jej do apteki, nie wspominał o lekarzu.
Nie — on zrozumiał, przeniknął stan jej duszy do głębi. Przyszedł nieznany i dziwny — stanął przed nią w cień i mgłę spowity, a słowami swemi wyprowadził ją nagle z trwogi śmiertelnej w jakąś jasność najwyższą.
Nie rozumiała jeszcze dobrze słów jego — lecz wyryły się nagle w jej mózgu z dokładnością i siłą.
Uczuła się nagle spokojną i dumną.
Patrzyła wprost w jego twarz i pomimo ciemności odczuła jego oczy, jego rysy — wyraz i zarys jego ust.
Był wysoki, silny, głowę nosił cokolwiek w górę podniesioną — podbródek jego okrągły rysował się jasną linją. W skróceniu tem twarz jego miała coś z masek pośmiertnych wielkich ludzi, zastygłych w jakimś rozkazującym i dumnym nastroju.
Wielkie plamy ócz głęboko wsuniętych pocentkowane były jaśniejszemi punktami.
Na czoło padał cień.
Odziany był ciemno, w długi płaszcz gumowy, narzucony na ramiona.
Na ręku Helena odczuła zimno pierścionka.
Stała tak naprzeciw niego oczarowana i pełna już posłuszeństwa. Mimowoli na usta jej cisnęły się słowa prośby, aby mówił jeszcze. Lecz on milczał i tylko ręce jej silnie w swych dłoniach zaciskał. Palce ich splotły się w tym uścisku. Przez te ręce szła w nią moc i siła. Wracała do równowagi. Zimno z pod czaszki ustępowało. Zdawało się jej, że część jakaś jej powraca ku niej i zaczyna ją otulać, wnikając w nią całą
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/82
Ta strona została skorygowana.