Jeszcze chwila a Helena ma pełną świadomość i wolę prawie już jasną myślenia i zdawania sobie sprawy z tego, co się stało.
On zdaje się także odczuwać z całą subtelnością to, co się z nią dzieje, bo uścisk jego dłoni staje się mniej silny, wreszcie ich ręce rozplatają się i opadają, jak gałęzie powoju.
— Już pani spokojna? Przeszło?... — zapytuje, a głos jego brzmi miękko, pieszczotliwie prawie.
— Tak! odpowiada Helena i równocześnie budzi się w niej jakieś uczucie pomieszania i jakby wstydu, że ktoś obcy podpatrzył i odczuł tajemnicę jej duszy.
— A więc chodźmy... do świata! — mówi nieznajomy, wskazując błyszczące w oddali światełka promenady.
— Ja pójdę przodem, jest ciemno, wybrzeże ma dużo wybojów, może pani upaść.
Helena z żalem odrywa się od piasku.
— Chciałabym jeszcze tu zostać... — mówi zwolna, jakby sama do siebie.
— Po co?... To co, pani przeszłaś, już się w tej chwili nie powtórzy. Chodź w gwar i światło! Pozwól duszy swej odpocząć.
— W gwarze? w świetle? Zmęczą mi duszę jeszcze więcej!
— Nie! nie!... ten wysiłek, jaki duch twój uczynił, aby się od ciebie oderwać choć na chwilę, wyczerpał jego moc. Rwał się tu, w przestrzeń, pod gwiazdy. Tam, gdzie płonie elektryczność i grają fałszywce trąby baletowej muzyki, duch od ciebie odlatywać nie będzie. Proszę, chodź pani za mną!...
Mówił ironicznie, wolno, i teraz był już zupełnie w cieniu oddalony od niej i niewidzialny.
Zaczęli iść i płaszcz jego sprawiał dziwmy szelest, jakby szelest wielkich skrzydeł lub szum mnóstwa jesiennych liści.
Nie mówił do niej nic, nie oglądał się nawet. Miał zupełną pewność, iż idzie za nim posłuszna i cicha.
Zdaleka dziwne musieli robić wrażenie.
Dwie postacie — ciemna i wyniosła — prowadząca za sobą cień biały i delikatny. Sunęli tak cicho po wybrzeżu wzdłuż jęczących fal, pod sklepieniem z gwiazd. On zdawał się jakimś demonem, czarnym i tajemniczym, prowadzącym znalezioną nad brzegiem morza, zbłąkaną białą marę smutnej topielicy.
Było coś rozpaczliwego w ich pochodzie, coś mistycznego i zarazem melancholijnego.
Za nimi znaczyły się w piasku ślady ich stóp.
Dół jej sukni był pełen różowawych muszli i porostów. Suknia ta zaczynała jej ciężyć, ciągnąć ju ku ziemi. Szła przecież wciąż z rękami zwieszonemi wzdłuż ciała. Z ramion jej spadał biały szal i wlókł się za nią po ziemi.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/83
Ta strona została skorygowana.