Nagle o większą muszlę zawadziła się frendzla szala i powoli zsunął się z jej ramion zupełnie i upadł na piasek, jak olbrzymi, długi chwast biały, znużony i senny.
Ona nie zatrzymała się nawet, poszła dalej sennym, automatycznym krokiem.
Poszła za nim, za tym nieznajomym, tym spotkanym nagle, który teraz wiódł ją za sobą.
I nagle pierś jej wezbrała wielkiem łkaniem.
Płacz ją porwał — płacz bez łez — płacz krótki, bolesny, dziwny.
Zacisnęła zęby i rwała się powstrzymywanym jękiem za czarną postacią, znaczącą jej drogę.
Coraz jej ciężej było tak wlec się jego śladem, a przecież nie byłaby ustała w tej drodze — nie byłoby siły, która powstrzymałaby ją w tym pochodzie. Szła z przeświadczeniem, że idzie za swem przeznaczeniem, za czemś silniejszem, niż ona sama, niż jej wola, siła cała jej istoty duchowej i fizycznej.
Nawet już patrzeć nie mogła w tę ciemną, wyniosłą postać, idącą przed nią; zamknęła oczy i szła tak na przepadłe, nie wiedząc, dokąd idzie.
Doszli wreszcie do zabudowań kąpielowych.
O kilkadziesiąt kroków jaśniały już światła elektryczne, rozpromieniające szmaragdami liście drzew.
— Puszczam tu panią! — wymówił nieznajomy — sądzę, iż pani pragnie pozostać samą.
Nie zdołała mu odpowiedzieć nic. Nie przewidywała chwili, iż odejdzie od niej i pozostawi ją samą jedną. Zdawało się jej, że była zawsze jego cieniem i pozostanie nim nadal.
— Żegnam panią!
Nawet światło nie padło na jego twarz.
Ciągle był w cieniu i Helena ciągle go przeczuć musiała.
Jeden gest — uchylenie kapelusza, i oddalił się znów w stronę morza.
Helena pozostała sama.
Teraz łzy jej do oczów napływać zaczęły.
Odwróciła się za nim i patrzyła, jak znikał w ciemności.
Słychać było tylko delikatny szmer fałdów jego płaszcza.
A może to fale morskie szumiały?...
Helena już rozróżnić nie mogła.
Po twarzy jej spływały dwie łzy.
Oparła się o ścianę budynku kabinowego i cicho płakała.