Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/85

Ta strona została skorygowana.



XV.

Nazajutrz, gdy pełne, jasne słońce wpadło przez zielone mustikiery do pokoju, Helena z ciężkością otwarła powieki.
Leżała nieruchoma, myśląc o tem, co ją wczoraj spotkało.
Najdokładniej przypomniała sobie całą scenę na wybrzeżu, ujawienie się w krytycznej chwili nieznajomego, jego ruchy, słowa, dźwięk jego głosu.
— Kto to być może?... — myślała bezustannie — kto on? Skąd? Czy z Galicji, czy z Królestwa? Mowa jego jest dziwna, czysta, jasna. Głos przenika do głębi... Dziwny jakiś człowiek!
To jedno wiedziała, iż nieznajomy powrócił jej spokój.
Obecnie nie lękała się tych strasznych chwil, bo w słowach nieznajomego odnajdywała rozwiązanie ich zagadki.
Tak się umiera... — pomyślała — śmierć to takie oderwanie się części naszej istoty od nas samych...
Poczuła wielką, bezbrzeżną dumę.
— Ja wiem co jest śmierć! Ja wiem, jak się umiera!...
Usiadła na łóżkn, bardzo piękna w kaskadzie swych rozpuszczonych włosów.
Nagle ręce zaplotła dokoła szyi.
— Wiem! wiem! — szeptała z triumfem.
Do gwiazd biegła wczoraj jej dusza! Do gwiazd, w przestwór, w nieskończoność. Wróciła do niej, lecz ta chwila się powtórzy.
Wtedy ona przeszkadzać nie będzie. Niech się stanie dalej.
Niech dusza jej odkryje przed nią prawdę...
Gdyby On był przy niej w tej chwili!
Na lica jej wystąpił silny rumieniec.
On? Kto on?... Może to była tylko wizya? Może to był sen?... Do tej chwili czuje na ręku zimno jego pierścionka, lecz czy to nie było złudzeniem?