Gdy Helena wzięła do ręki parasolkę i stanęła przed dużą szafą, w której drzwiach wprawione było lustro, mimowoli uśmiechnęła się radośnie.
Nie — nie zbrzydła wcale przez czas trwania żałoby, przeciwnie — zdawało się jej, że smukłość jej postaci nabrała jakichś artystycznych linji.
Jasna popielata suknia angielska, wybornie skrojona, zapięta szczelnie na dwa rzędy guzików, przylegała do gorsu bioder. Od paska zwieszał się na łańcuszku cały pęk srebrnych drobiazgów, pomiędzy któremi otwarte lusterko połyskiwało jak gwiazda.
Helena odłożyła parasolkę i szybko lusterko zamknęła, poczem znów się do zwierciadła zwróciła i ująwszy fałdy szeroko rozkładającej się u boku sukni, śledziła, czy widać z pod fałd koronkę spódnicy z grubej materji liońskiej, szarej, przeciętej deseniem wielkich, liliowych irysów.
— Czy nie zawcześnie ten lila kolor wmieszany w popielatą barwę stroju — przemknęło jej przez głowę.
— Nie — nie zawcześnie. Cóż znowu! Lila — „demi-deuil“, to przecież wiadomo. Och, dosyć tych ciężkich czarnych sukien i czarnych spodniczek! Dosyć tej żałobnej krepy, wlokącej się za nią od półtora roku, jak chmura Zdawało się jej zawsze, że jest poprostu brudną, czarną od tych wełn, które drapały jej delikatne ciało.
Dziś, w to letnie południe, gdy cały Lwów tonął w złocie słonecznem, ona ośmieliła się zrzucić ze siebie szaty wdowie i włożyła po raz pierwszy jasną sukienkę „genre tailleur“, która na nią czeka w szafie już dwóch od tygodni.
Chciała ją dopiero włożyć na drogę, gdy już pojedzie do Reichenhallu, ale gdy otworzyła szafę i ręka jej natrafiła na miękką, śliczną, angielską tkaninę, gdy zamigotały przed nią dwa rzędy owych srebrnych, delikatnie ażurowych guziczków stanika, Helena nie mogła oprzeć się pokusie.