Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/92

Ta strona została skorygowana.



XVII.

Helena przestała wychodzić ze swego pokoju.
Cale dnie leży na wpół odziana na otomanie i poddaje swój umysł najbardziej dręczącym myślom.
Ciągle przypomina sobie, to jest stara się przypomnieć uczucia, jakich doznawała w chwilach owej trwogi. Było ze mną to lub tamto... zdawało mi się to lub to.
Lecz dokładnie przypomnieć sobie nic nie jest w stanie. Przeciwnie, powoli te wrażenia zacierają się nawet w jej umyśle.
Wychudła i pobladła bardzo. Upał szalony, jaki panuje, nie wprowadza żaru do jej ciała. Ciągle jest zziębniętą i drżącą. Cierpi moralnie i fizycznie. Służba zakładowa niepokoi się tą milczącą, bladą cudzoziemką, która jest widocznie szarpana jakimś wewnętrznym niepokojem.
Pokojówka proponuje sprowadzić lekarza.
Helena odmawia.
Nikt nie zdoła jej odczuć i zrozumieć.
Ten, który ją odczuł i zrozumiał, nie istniał, był wizją, był tchnieniem, był snem.
Kto wie? Może to właśnie był taki duch czyjś, który odbiegł i błąkał się po świecie.
Oczyma cudownej chwili dojrzała go Helena, jego wizję wtedy, gdy była sama wizją!
Tak, tak, nic innego.
Cicho, lekko, jak dwa pielgrzymujące duchy, zeszli się na tem ciemnem wybrzeżu pod baldachimem gwiazd.
Gorąco, moc, siła, jaka z niego w nią płynęła, była mistyczną siłą, mocą, żarem.
Rąk jego Helena nie czuła nie swem ciele.
Ręce jego dotykały wizji jej rąk i głos ten harmonijny, drżący, to był szum fal, kształtujący się w słowa i w myśli.
Helena, doszedłszy do tej konkluzji, iż nieznajomy był wizją i to wizją czyjegoś zabłąkanego ducha, uczuła pewną ulgę.