I ta chęć sprowadzenia, ściągnięcia go na grunt realny, ziemski — z obłoków zjawiskowych — zaczęła dręczyć ją niewypowiedzianie.
Czuła, że zadaje gwałt samej sobie, że z wyżyn ściąga się przemocą na niziny brutalne i przykre.
Zdenerwowana usiadła na łóżku i zaczęła się wpatrywać w okna.
Elektryczność zagasła, a tylko ciemne konary drzew rysowały się wyraźnie za siatką mustikiery. Noc była przejrzysta i jasna. Zielona siatka barwiła wszystko w pokoju szmaragdową, dziwną barwą.
Helena zesunęła się z łóżka — owijając się prześcieradłem jak draperją. Powoli podsunęła się ku oknu i oparła się o stojący przy niem wysoki, angielski, z białego drzewa fotel.
Spojrzała na swe ręce, spojrzała na całą siebie, na draperję miękiego batystu, który dokładnie przylegał do jej bioder i nóg i kryjąc bose stopy, stał się śnieżnem kołem na jasnej posadzce.
Wszystko miało barwę szmaragdu, tę samą barwę, w jakiej kąpały się reichenhallskie noce. Z oddali — zamiast jodlerujących głosów tyrolskich dziewcząt, dochodziła kołysanka morza, jękliwa i monotonna, pełna rzewnego wdzięku. I znów była dokoła niej cisza, była piękna, była czarowna barwa zieleni, przechodzącej w srebro na załamach ciała lub fałdach batystu.
Poruszyła lekko palcami, jakby próbując, czy ta szmaragdowa toń, która ją owionęła, nie zniknie w tym ruchu. Na załamach palców, w paznogciach dostrzegła migocące srebro. Była cała jak inkrustowana srebrem, szmaragdowa statua. Czar owładnął nią całą. Doznała znów dawno nieodczuwanej estetycznej rozkoszy.
Czuła się piękną w barwie i kształcie.
Czuła się wizją lotną i nie cielesną.
Widziała się nie jak w grozie śmierci, ale przez pryzmat pojęcia o pięknie barw i linji.
I myśląc o tym, który przed chwilą znikł w oddali pod cieniem drzew — i jego przystroiła w piękno barw i linij.
— Niech on dla mnie dziś jeszcze pozostanie wizją i duchem — myślała.