Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/96

Ta strona została skorygowana.



XVIII.

Cały dzień następny utrzymała się w tym tonie abstrakcyjnym, w nastroju duchowym.
Nie chciała wychodzić ze swego pokoju, aby nie spotkać nieznajomego. Bała się ujrzeć go kupującego brzoskwinie, wchodzącego z zawiniątkiem do Stabilimento — bała się ujrzeć go jadącego na rowerze lub, co najgorsze, pluszczącego się w morzu w czarnych trykotach z pęcherzami pod pachą.
— To byłoby okropne — myślała ze zgrozą — co za zakończenie straszne i fatalne tak pięknie rozpoczętej historji. Z wizji duchowej być zmuszoną rezygnować — to już koniecznie — ale spadać na same dno prozy — byłoby zbyt straszne.
Bo mimo wszystko widziała, iż będzie zmuszona rezygnować ze zbyt wysokiego tonu, w jaki uderzyć chciała. Z dziennem światłem, z ruchem służby na korytarzu, z kawą przyniesioną na tacy — wpadła mimowoli w życie rzeczywiste i pełne drobiazgowości codziennej. Wczorajsze rozpłynięcie się w szmaragdzie i srebrze i wciągnięcie niejako przez nią istoty nieznajomego w tę atmosferę pełną czaru — już znikło. Było jej jednak tak jakoś dobrze w wczorajszym nastroju, iż przedłużała go, o ile mogła, dzień cały.
Świadomość, a raczej pewność, że on istnieje, uspakajała ją a zarazem dopomagała jej do rozsnucia nad sobą i nad nim pewnego sztucznego oświetlenia. Mimowoli przypominała sobie papieskiego sekretarza, Lipszyca, kupca z Tryestu, i ich brutalne zachowanie się. Nie czyniła porównań, a jednak ta myśl, że oni, ci dwaj aroganccy brutale i on, zjawiający się pod sklepieniem gwiazd, byli mężczyznami, z krwi i kości tak samo złożonymi, przepełniała ją wstrętem.
Przypadek jednak pokrzyżował jej plany.
Nad wieczorem powstał silny wicher, rzecz bardzo rzadka na Lido.