Zaczęła się nagle śmiać i przymrużyła oczy.
— Wraca często gondolą — nad ranem.
Ustawiła na stoliczku przy łóżku karafkę z wodą, szklankę i dodała jakby do siebie:
— Cóż?... bawi się — ot — mężczyzna!
Było w tem dużo pogardy i dużo pobłażliwości.
Helena milczała.
Pokojówka postała chwilę, czekając na dalszy ciąg rozmowy, — widząc jednak, że nic już nie uzyska, odeszła, życząc dobrej nocy.
Helena siedziała ciągle pod wrażeniem tylko co usłyszanych słów.
— Jeździ do Wenecji... wraca nad ranem, bawi się...
W jednej chwili, jak kłęb duszący żarem, napadło na nią wspomnienie rozszeptanej Wenecji — wspomnienie par miłosnych, splecionych w uścisku, gondol, w których czarnem wnętrzu majaczyły wpół senne, pijane ekstazą postacie, za któremi w srebrnej strudze płynęły więdnące wiązanki róż.
Mandoliny grały, gondolierze nucili, plusk cichy wioseł o fale szemrał i przecinał powietrze.
A tam daleko, pod srebrną kolumną świateł, ona, Wenecja, wyrzucała mgławą kotarę na tę wielką alkowę, rozświetloną zaledwie purpurą lampionów, zdobiących gondole, lub żółtawym blaskiem latarń, wiszących pod arkadami Librerji lub świec, płonących na stolikach kawiarni Quadri.
Tam, w tej alkowie, w tej orgji świateł i pocałunków, w tych różach więdnących i na czarnem posłaniu gondol — on — on zajmował także miejsce.
On tam był — ten duch, ten, który wstrząsał nią całą, wydobywając z głębin śmiertelnych tajemnicę najwyższą i stawiając ją wobec pełnej grozy tragicznej zagadki. Ten, który zjawił się nagle obok niej w chwili rozpaczliwej i mistycznej. Ten, w którego rękach z konającej i śmiertelnym potem oblanej stawała się dość silną, aby spojrzeć bez trwogi w oczy Sfinksa o przerażających najnieustraszeńszych źrenicach.
On tam był — na łonie zdetronizowanej czarodziejki Veronesowskiej — owinięty w jej złote szaty i okryty gronostajami, które spadły z jej ramion.
On tam był — w orszaku kobiet Bonifazzia, upajając się dziką wonią soboli, rozgrzanych atłasem ramion i wpatrzony w półmroczne a pełne oczekiwania oczy Wenery Contarini’ego, która zdawała się tę miłosną tęsknotę przelewać w oczy spotkanych przez Helenę na placu Marka lub pod domami Mercerji Wenecjanek.
Wizja jej — o świcie wracała gondolą na Lido blada i senna.
Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/98
Ta strona została skorygowana.