KORALE MACIEJOWEJ.
Szkic
przez
Gabryelę Zapolską.
|
Maciek od łóżka powoli się dźwignął i w kąt izby się cofnął.
Mała lampka dogasała prawie, uczepiona u pochyłej ściany.
Po kątach czerniały jakieś niewyraźne masy, zaledwie tuż pod lampką można było rozróżnić kuferek zielony i poręcz łóżka bielejącą, równą, wązką linią w przestrzeni.
Trup tonął już zupełnie w cieniu, ledwie tylko biel poduszki znaczyła się z czarną plamą twarzy, ciało wyschłe i płaskie ginęło prawie pod cienką warstwą kołdry.
Maciek przeciągnął się raz i drugi, ziewnął i do ziemi przypadłszy — kawałek ścierki pod głowę wetknął i zasnąć usiłował.
Mimowoli przecież coś go w stronę trupa ciągnęło. Głowę ku ścianie zwracał, napróżno! ot — prost — jakby mu kto oczy do łóżka przyśrubował.
Czarna masa twarzy na bieli poduszki tyranizowała go po prostu. Wciąż ślepie w nią wlepiał, jakby chłonąc w siebie jej wymiar. A przecież znał dobrze tę wywiędłą głowę, pokrytą resztą ciemnoblond włosów, po których siwe przewijały się już kosmyki. Często tulił swe wargi do tych ust zbielałych, których kąciki mocno kn dołowi się obciągały i, w ramę zmarszczek ujęte, jeszcze pieszczoty szukały miłosnej. Bo Maćkowa, choć już koło piędziesiątki jej było, wieczny niepokój