Strona:Gabriela Zapolska - Korale Maciejowej.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

smażonego nie korale matki widział! Ta ci choroba do kuferka złodziejską łapę ściągała, inom wieko sobą przytłukła. Siedź!... nie ruchaj się!... słyszysz!...
Szczepańska na krawędzi łóżka przysiadła.
— To siedźcie, ino ja się nie ruszę i sieroty tej oto małoletniej ukrzywdzić „tyż“ nie dam. Siedzieć i ja będę aż sąd na miejsce zjedzie i on rozsądzi.
Florkowa śmiać się zgryźliwie zaczęła.
— Sąd da temu recht kto jest mocniejszy w ilość. Nas jest dwoje... ja i mój — a Józiek sam!
Szczepańska podskoczyła jak piłka, ściągając z trupa lekką kołdrę, i odsłaniając nagie, szpiczaste kolana nieboszczki.
— Widzicie ją? jak wykalkulowała! A ja? to co? ja za Jóźkiem, to też dwoje!
Pyskaczka ramionami wzruszyła.
— Ejże? a jakie to prawo? Na siostry nic w przepisach nie ma. Nijakiej ulgi. Ino ślubne moc mają i pokrewieństwo z nieboszczykami. Nas dwoje... to i nasza moc!
Florek tymczasem chmurnie przed siebie spoglądał. Ponury był zawsze, małomówny i na grosze chciwy.
Znać było po nim, że choć nie mówi nic, ale siłę żelazną ma i nikomu z drogi nie nstąpi.
Józiek w nosie dłubał, znudzony trochę całą tą sprawą. Przez otwarte drzwi widać było dziedziniec brudny, ponury, po którym pływały jakieś żółte ciecze, spadając z szumem w otwartą kratkę kanału. Na dziedzińcu