Cisza więc panowała prawie zupełna. Czasem tylko załopotał tasak o stolnicę, zagdakała kura, trzasnęły drzwi, lub zaszumiały pomyje płynące ze zlewu.
Nagle jak wicher od bramy pomknęła prosto do stancyi stróża — dziewka młoda, tęga, silnie w plecach rozrosła, odziana w biały haftowany kaftanik i jasno niebieską spódnicę. Włosy starannie uczesane, splecione miała w jeden warkocz, opuszczone na plecy i związane różową wytłuszczoną wstążką. Włóczkowa czarna chusteczka z pleców jej spadała. Ze szlochaniem gwałtownem po żółtych kałużach biegła, maczając w nich swe czarne, ceratowe pantofle.
— O Jezu! Jezu!... matusiu! matusiu!...
Przez balustrady ganków sługi ciekawie przechylać się zaczęły.
— Taż to Julka... wiecie... ta... co pod Zamkową bramą siedzi!...
Lecz Julka już do stancyi wpadła.
— Matuś! gdzie matuś!...
Do łóżka się ze łkaniem rzuciła i na kolana upadłszy, o deskę czołem bić zaczęła.
— Matuchno! czego ty zmarła!...
Szczepańska od łóżka odstąpiła i tryumfująco na pobladłą z gniewu pyskaczkę spojrzała.
— Was dwoje? — zamruczała — teraz i ich będzie dwoje!
Lecz pyskaczka, nie powstając z wieka, wrzasnęła:
— Ona też bezprawna, to... małpa. Ona się w sądzie nie liczy!
Szczepańska ujęła się pod boki.
— Jak to nie? choć małpa, ale córka! Liczy się tak mi Boże dopomóż, liczy się, ot-że tak!
— To uliczna! ją sąd od spuścizny wyforuje!
Strona:Gabriela Zapolska - Korale Maciejowej.djvu/13
Ta strona została skorygowana.