nie na każdy ruch pyskaczki, i śledząc klucz, który tkwił w zamku i z pod fałd spódnicy Florkowej wyzierał.
Południowy blask słoneczny czernił teraz i szarzał, jakby gazą przyćmiony. W studnię podwórka wpadał leniwo po kątach i zakamarkach murów się rozwłócząc. Kury z kojca wypuszczone, pod próg izby podchodziły, w uchylone drzwi zaglądając.
Na pieńku, tuż po nad kratką ścieku przysiadł Maciek i ręce oparłszy o kolana, od czasu do czasu ku izbie spoglądał.
Wejść jeszcze nie śmiał, bojąc się przeważnie Florka, który mu zawsze ponurą swą twarzą imponował. Chciał przecież swe szmaty zabrać i do ciemnej komórki pani rządczyni się przenieść, zanim trupa wreszcie do trumny nie włożą i na cmentarz nie poprowadzą.
Lecz — już ku stancyi, przez dziedziniec ukradkiem, na wszystkie strony się oglądając, zmierzała niska i gruba żydówka w kraciastej, wielkiej chustce narzuconej na głowie w ten sposób, iż tylko świecące czarne oczy i początek krogulczego nosa dojrzeć można było. Szła jak cień, cicho i równo przyzwyczajona do pełzania, jak gad ślizgający się po powierzchni błota.
Doszedłszy do drzwi stancyi, ostrożnie głowę w szczelinę wsunęła.
— Julka!
Na ten głos dziewczyna porwała się z kuferka jak podcięta szpicrutą.
Szczepańska ku niej się rzuciła.
— Nie wstawaj!
Dziewczyna się zawahała.
Żydówka lekko cmoknęła.
— Julka!
Strona:Gabriela Zapolska - Korale Maciejowej.djvu/16
Ta strona została skorygowana.