Maciek wciąż przy ziemi leżał, czekając na świt, który opornie i leniwo do jamy mieszkania się wkradał. Stancya nie miała okna i tylko przez szczeliny źle dochodzących drzwi krajały się jaśniejsze pasemka proste i ginące pod zawiasami. Kogut zamknięty w kojcu zapiał nagle przeciągłym, ochrypłym głosem. Z drugiego dziedzińca ozwało się stłumione pianie, jakby echo zdławione.
Kontury łóżka i leżącego na niem trupa zaczęły zaznaczać się powoli szarawemi, niepewnemi liniami. Ciemna plama twarzy żółkła i zdawała się zlewać z bielą poduszki. Czarne, szeroko rozwarte źrenice nieboszczki spoglądały z natężeniem w przestrzeń z pod kosmyków włosów, które aż na policzki spadały. Pod nią, w kącie ściany majaczył obraz święty i sucha palma zatknięta za ramy.
Lampka dogasała powoli i tylko jeszcze knot się czerwonawo węglił jak słabiuchna iskierka w cienin tlejąca.
Chrapliwy głos koguta znów przeciął powietrze.
Maciek poruszył się niecierpliwie.
Wstać trzeba, nie ma co! to mus. Dać znać dzieciom: żonatemu Florkowi, jego babie pyskaczce, Józikowi co terminnje u Żaka. Niech się pogrzebem zajmą sami. To nie jego rzecz... dzieci powinny matce pochowek sprawić, on — był jeno na przyprzążkę jako „ślubny“ — ale zawsze obcy. Wedle grobu to już dzieci. Florek, jego baba, Józiek — ot i tyle! Co do Julki, tej małpy z pod Zamkowej Bramy, to chyba znać jej nie ma co dawać. Taka tam, to wiadomo, wszystkiego się wyzbyła to i dziecińskiego przywiązania także...
Strona:Gabriela Zapolska - Korale Maciejowej.djvu/3
Ta strona została skorygowana.