Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/105

Ta strona została przepisana.

na szczytach skał, skąpany w purpurowych blaskach — okryliby „garniturem frakowym“ z Wiednia sprowadzonym, garniturem na jedwabnej podszewce, z wyzłoconą firmą krawca, i kamizelką modnie wyciętą. Oczy twoje, te dwie przepaście czarne, obramowane rzęsami, te oczy, które jak gońce posyłałeś w głąb pustyni, lub topiłeś nieustraszenie w żółtych lwa źrenicach, skrzywiłyby się w brzydkiem, nerwowem skurczeniu, w celu utrzymania monokla krającego ci skórę twarzy drobnemi, ostremi ząbkami. I przez taką szybkę szklaną, kaleko jednooki, patrzyłbyś na słońce, na Sarę twoją czarnowłosą, — i słońceby wydało ci się mniejsze, a piękność Sary mniej doskonałą.
Gdybyś ty ożył, zamiast siekierki, z odłamu skały zrobionej, zamiast łuku o olbrzymich, świszczących strzałach, przez Tubalkaina ukutych, ręka twoja dźwigałaby chapeau claque z monogramem i koroną na czarnej atłasowej podszewce. Czasem, dla odmiany, lekka laseczka podpierałaby twoje niepewne kroki; usta twoje, te usta, których korale chłód nocy pieścił i żar namiętności z nich zbierał, ssałyby nadzwyczajne cygara lub papierosy; a stopy nagie, migające wśród mchu, porastającego w rozpadlinach skał, kryłyby buty o wąskich, śpiczastych nosach.