Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/145

Ta strona została przepisana.

Buty najstarszego chłopca, buty biedne, wykoszlawione, pełne przyszczypek, łat, zelówek, rozlazły się zupełnie, do szczętu.
Stefcio do szkoły iść musi, musi koniecznie — w czemże pójdzie? Tembardziej, że dziś pierwszy śnieg upadł i biało na ziemi — więc o podeszwach z tektury myśleć nawet nie można; cała rodzina tedy stoi, milcząc, koło chłopca, który połykając łzy, trzyma w ręku swoje nędzne obuwie, tak nędzne, jak jego dola, jak przyszłość, która przed nim się ściele.
Nawet najmłodsza dziewczynka, dwuletnia Maniusia, stoi zgnębiona, z piąstkami przy oczach, nie pojmując, a przecież nerwowo odczuwając smutek całej rodziny.
Nagle matka porywa się z miejsca.
— Trzeba moją szubę zastawić.
— Twoją szubę?... Nigdy! — odpowiada ojciec. — W czem pójdziesz do miasta?
— Mam jeszcze szal, ciepły, o, bardzo ciepły! — woła matka i drżącemi rękami wydobywa z szaty szubę watowaną, okładaną imitacją skunksów, szubę biednej kobiety, która chce mieć rzecz ciepłą i praktyczną zarazem. — Maglarka mówiła mi wczoraj, że da za nią rs. 7. Pójdę do niej... wolę jak do żyda.
Febrycznie, gorączkowo odpina białe prześcieradło, w które szuba jest zawinięta,