Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Buzia się śmiała tej małej dziewczynce, oczki iskrzyły. Nóżki, spowite w białe kamaszki, śnieg mocno deptały. Po każdem stąpieniu zostawał na śniegu ślad maluchnej stopki, zbrojnej w obcasik, maluchnej, a przecież rasowej, wąziuchnej — i tak te ślady ciągnęły się wzdłuż alei, zamiecionej śniegiem, pokrytej jakby pianą cukrową.
Niepodobna było oprzeć się prośbom dzieciny: pierwszy śnieg, spadły na ziemię, obudził w niej pragnienie wielkie wyjścia do ogrodu, biegania po tym puchu, który wabił ją, jak świeża, miękka pościółka.
I długo, długo biegało biało ubrane dziecko wśród śniegowej bieli, błyszcząc tylko puklami złotych włosów i migocąc gwiazdami oczu, wielkich, błękitnych...
Z okna przyglądała się uśmiechnięta matka i przesyłała całusy swej jedynaczce, kręcącej się jak wielka śniegowa kula wśród zaśnieżonych trawników, jak kwiat mistyczny, wśród śniegu wyrosły.
A przecież ten pierwszy śnieg nie biel weselną, lecz kir żałobny przyniósł ze sobą uśmiechniętej matce. Dziecko umarło, umarło nazajutrz, przyniósłszy z ogrodu tchnienie śmierci w zziębniętych usteczkach! Rzecby można, że ci aniołowie, którzy tam z góry strząsali ze skrzydeł swe śniegowe pióra, dojrzeli dziecinę i pozazdrościli ziemi tej prze-