Więc unikając wzroku żony, czyści swój ślubny frak benzyną i ogląda zżółkły od leżenia krawat.
Ona znów czepia się jego ramienia, zachmurzona, zmarszczona...
— Tak! Idziesz tam, żeby się do pań umizgać! A ja wiem... ja przeczuwam, co to będzie!...
Bo zwyczajem żon biedna Andzia sądzi, że jej wychudły, kaszlący, biedny Julek musi zachwycać nawet „damy“ i nawzajem je uwielbiać.
A tymczasem te „damy“ śmieją się i bawią ochoczo, potrząsając ufryzowanemi główkami, rozmarzone winem i walcem, który im jeszcze brzmi w uszach, — nie myśląc nawet, że w opustoszałej sali został człowiek, z pod którego wychudłych palców melodja tego walca płynęła...
I człowiek ten stoi z pochyloną głową, oblany cały potokami światła, patrząc szklanemi oczyma w przestrzeń.
Cała tragedja balu, znużenia, poniżenia a nawet głodu, bije z tej wynędzniałej postaci, czerniącej się jakby jakaś mara, czarnym całunem wytartego fraka okryta, wśród jasności, rozlanej w pustej sali balowej.
∗ ∗
∗ |