Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Pusto!... A jednak ona jest tuż przy mnie, słyszę szelest jej szaty, widzę marmurowe ramiona, czuję woń kwiatów, całujących jej piersi... O ty, przez którą konam, nie dręcz mnie już więcej!...
Lecz ona prośby mej nie słucha.
Patrzcie! Na szarej mgle poranku wpływa przez okna mojego pokoju, biała, przejrzysta, a doskonale piękna — jak różowa jutrzenka, poprzedzająca słońce. A ja wyciągam ku niej moje wychudłe ręce i pragnę uchwycić rąbek mgły, którą jest owinięta... Ona pochyla się w moją stronę, kaskada czarnych włosów spływa po jej szyi, po śnieżnych ramionach, od których odbija ciemna barwa twarzy — stoi tak chwilę nieruchoma, złocąc się w promieniach wschodzącego słońca. Nagle na ustach jej zakwita uśmiech czarowny — całe morze ironji, rozkoszy, pogardy i zmysłowej podniety...
Nie patrz na te rozchylone usta, bo w tej chwili trucizna jest na tych wargach purpurowych! Trucizna podobna do tej, jaką mają w kielichu swoim podzwrotnikowe kwiaty, śmiejące się do ciebie pomiędzy ciemnemi liściami... Nie wciągaj ich woni — woń ta cię zabiję... padniesz, jak kłos kosą podcięty, pod czarem tego uśmiechu!...
A ona uśmiecha się ciągle, ciągle patrząc na mnie z poza mgły, w którą owija się cała...