zna — jest tylko dla mnie przykrą, tyranizuje mnie pomimo pozornej uległości, przykuwa niemal do siebie — ale lokatorom naszym nigdy nie dała się we znaki. — Zresztą, niepozwoliłbym na to. Ja, syn, mogę znosić i powinienem znosić to nieszczęście bez szemrania, ale — obcy ludzie! — Uśmiechnął się nadzwyczaj powabnie i z wielkim, a melancholijnym wdziękiem. Uśmiech ten uczynił go rażąco podobnym do matki i pod tem wrażeniem stało się ze mną coś nadzwyczajnego.
Posłyszałam siebie pytającą go o to samo, o co przed chwilą pytałam jego matkę.
— Dlaczego pan nie odda matki do jakiego zakładu?
Pytanie to sformułowały me usta bez udziału mej myśli.
On wyciągnął nagle wychudłą rękę przed siebie, jakby odtrącał jakieś widma.
— Do zakładu? — zapytał gwałtownie — a czy pani wie, że w takim zakładzie biją, szarpią, męczą… A potem ta myśl, ta straszna myśl, że się jest wśród samych warjatów, ależ to okropne! Takiej męki nie można zadawać swym wrogom, a cóż dopiero rodzonej i kochanej matce!…
Wielka szczerość rozjaśniła jego twarz, szczerość i dobroć. Spokój ogarnął mnie całą. Dziwne, niepokojące wrażenie rozpłynęło się. Uczułam się jakby w pobliżu wielkiej szlachetności i wielkiego poświęcenia.
— Kosztowało mnie to dużo walki, takie zupełne odsunięcie się od świata — zaczął
Strona:Gabriela Zapolska - Które z nich dwojga.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.