dniał, nabrał prześlicznego minorowego dźwięku. — Słyszy pani?… to ja, od niej nauczyłem się tak śmiać, od niej!
Odwrócił się raz jeszcze i zaczął iść w głąb ulicy Bzów.
Gdy uszedł kilkanaście kroków, zwrócił się znów ku mnie i rzucił mi nieokreślonym tonem:
— Niech panią Bóg strzeże!…
Odszedł — po ścieżce, złotej od blond piasku wśród dwóch ścian liljowych i białych bzów.
Patrzyłam za nim, jak szedł lekko — biały, smukły, trochę zgarbiony, ze lśniącem światełkiem na wierzchu nagiej czaszki.
Nagle — porwał mnie nieokreślony lęk. Przez godzinę żyłam w sferze zagadkowej, obok dwojga ludzi, z których jedno miało duszę „zdrową“, drugie „chorą“. — Lecz które z nich konało w rozterce myśli, czynów, pragnień, gestów? — Które było „obłąkane“, które było „zdrowe“ skoro oboje różnili się od siebie tak mało? a właściwie nie różnili się prawie?
Nie rozwiązałam nigdy tej zagadki, nie wróciłam nigdy do Fontenay sous Roses na ulicę, gdzie pachną bzy jak żywe kadzielnice i gdzie w małym domku tonącym w zieleni, dopełnia się zagadkowa tragedja, która przesunęła się przedemną dwoma białymi cieniami, roztaczającymi dokoła siebie wielką melancholję najstraszniejszej, duchowej agonji.