Była to drobna staruszka — nikła i wątła, ubrana w białą pikową suknię, puszczonym, luźnym krojem.
Twarz jej robiła wrażenie maski, kunsztownie wyrobionej ręką jakiegoś japońskiego mistrza z kawałka kości słoniowej. Od cery o żółtawym, delikatnym odcieniu, odbijały dziwnie niepokojące, wielkie czarne źrenice, osadzone trochę ukośno i pełne nieokreślonej melancholji.
Szła prosto ku mnie pomiędzy szeregiem krzaków bzu, ktore zwisały swe ciężkie białem i liljowem kwieciem gałęzie.
Na piasku, na złotej strudze alei pełno już było osypanego kwiecia, a drobne stopy staruszki obute jasno, deptały ten śnieg kwiatów tak lekko, jakby cień jakiś wymknął się z wnętrza sennego domku i ku mnie gnany wichrem pomykał.
Gdy zbliżyła się do mnie — przez sekundę jedną źrenice nasze utonęły w sobie, jakby strwożone i niepewne. Bezwiednie cofnęłam się i przez chwilę myśl moja, a właściwie całe moje duchowe ja — zakołysało się dokoła mnie, jakby w tumanie mgły.
Ocknął mnie przyciszony głos staruszki.
— Vous desirez!
Całą siłą woli powróciłam do „normalnego stanu“ — i zaczęłam objaśniać staruszkę o celu mej wizyty — lecz ona szybko przyłożyła palec do ust.
— Chut!… — wyrzekła głosem nakazującym milczenie — chut!..,
Cichutko uchyliła furtkę i wyszła ku mnie na ulicę.
Strona:Gabriela Zapolska - Które z nich dwojga.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.