Czyniąc to obejrzała się kilkakrotnie na okna facjatki.
W obejrzeniu tem był lęk wymykającego się z budy psa.
Gdy była już na ulicy, kiwnęła na mnie i nadzwyczaj szybko iść zaczęła.
— Chodź pani za mną! pomówimy idąc! — wyrzekła ciągle jeszcze zalęknionym głosem.
Pomimo iż w tej kobiecie był lęk, była trwoga, mimo to zarazem jakaś przewaga i pewna siła wydzielała się z jej gestu i spojrzenia. Poszłyśmy więc obie szybko w stronę dworca. Kobieta kilkakrotnie obejrzała się po za siebie. Wreszcie wydostawszy się na plac, odetchnęła swobodnie.
— Zasnął, nic nie słyszał… — wyrzekła głośno i z uczuciem ulgi.
— Kto? — zapytałam machinalnie.
— Jakto, kto? on!
W tem jednem słowie mieścił się cały świat intonacji. Była to i nienawiść i trwoga i zarazem pewne uznanie przewagi dziwnie i groźnie ciążącej.
— On, mój syn… Pani nie wie? mój syn chory… bardzo chory!
— Cóż mu jest?
Krótkie milczenie. Biała staruszka odetchnęła ciężko. Czarne jej źrenice zamąciły się nagle, jakby z głębi jej umysłu wypływała jakaś fatalna myśl.
— Zwarjował! — wyrzekła wreszcie — zwarjował! Póty szalał, hulał w Paryżu, aż zwarjował… Z dużego majątku ocalały tylko domek i willa, którą pani chce wynająć… Obecnie jest u mnie, na mojem utrzymaniu…
Strona:Gabriela Zapolska - Które z nich dwojga.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.